Zastanawiające to pożegnanie niemieckiej kanclerz z Polską: spotkanie z premierem Morawieckim i kwiaty. Bez kurtuazyjnej rozmowy Angeli Merkel z prezydentem RP, który nie znalazł czasu, bez spotkania z opozycją. Jeszcze na początku września wydawało się, że machnęła ręką. W Berlinie opowiadano, że po co jej fotka z politykami, z którymi Bruksela ma na pieńku. Jednak przyjechała z własnej inicjatywy, bo do Polaków ma stosunek szczególny: polski dziadek, zauroczenie w NRD Solidarnością, przekonanie do Ostpolitik Willy’ego Brandta.
Przez 16 lat miała do czynienia z trzema prezydentami RP i pięciorgiem premierów. W Polsce była 23 razy – więcej niż w Rosji i o jedną wizytę mniej niż w USA i Włoszech. Francja – 70 razy, i Bruksela – 112 razy, to co innego. Gdy zaczynała w 2005 r., relacje polsko-niemieckie kwitły. Polska pokazywała chęci i umiejętności współpracy w zjednoczonej Europie. Ale wraz z PiS zaczęły się schody. Merkel musiała bezceremonialnie przekonywać Lecha Kaczyńskiego do akceptacji traktatu lizbońskiego. Ale też swą solidarnością z Warszawą wymusiła na Władimirze Putinie uchylenie rosyjskiego embarga na import żywności z Polski. Po odejściu PiS komitywa wróciła – mimo pierwszej nitki Gazociągu Północnego, ale przy szybkim rozbrojeniu przez Merkel burzy rozpętanej wokół berlińskiego upamiętniania Wypędzonych.
Powrót PiS w 2015 r. ponownie schłodził wzajemne relacje, choć więzi gospodarcze biły rekordy. Prawicowe media – przy milczeniu polityków PiS – w najlepsze wieszały psy na Merkel za tworzenie „niemieckiej Europy”, zamach na polską suwerenność i narzucanie uchodźców. A rząd odsuwał się od twardego rdzenia UE, budując razem z Węgrami autorytarną grządkę ustrojową. Bałtycka rura obrastała w drugą nitkę, a Putin blokował stowarzyszenie Ukrainy z UE, po czym siłą dokonał zaboru Krymu oraz części Donbasu.