Lepiej, ale gorzej
W Grecji jest lepiej, ale gorzej. Nasi rozmówcy mają niepokojące déjà vu
Dawna Grecja była biurokratycznym koszmarem. Przyznają to nawet Polacy, którzy po doświadczeniach z naszą biurokracją w latach 90. jeździli zbierać brzoskwinie nad Morze Egejskie. W tamtych latach greccy rodzice miesiącami nie rejestrowali narodzin dzieci. Pobodnie jak nowożeńcy swoich związków. Oficjalna działalność gospodarcza wiązała się z koniecznością prowadzenia tak rozbudowanej księgowości, że – jak ocenia Bank Grecji – jeszcze na początku XXI w. szara strefa stanowiła ponad 40 proc. sektora handlowego i nawet 70 proc. sektora turystycznego – perły w koronie greckiej ekonomii. Z tego powodu państwo traciło kilkadziesiąt miliardów euro rocznie. I w końcu samo przeszło do szarej strefy.
Rząd Jorgosa Papandreu, który przejął władzę w październiku 2009 r., po wewnętrznym audycie szybko odkrył, że prawdziwy deficyt budżetowy jest czterokrotnie wyższy od oficjalnego (nie 3,7 proc., a ostatecznie nawet 15). W sensie technicznym było to spowodowane m.in. faktem, że poprzednie rządy część wydatków chowały poza kontrolą parlamentu w różnych funduszach celowych. A w sensie politycznym chodziło o fasadę – żeby sprzedać Grekom opowieść o ich własnym welfare state na wzór europejski, mimo że w budżecie nie było na to pieniędzy (a przy okazji dać zarobić swoim).
Papandreu, ujawniając informację o kolosalnym deficycie budżetowym, próbował ratować sam siebie. Rozpętał jednak armagedon, z którego Grecja dopiero dziś zdaje się podnosić.
1.
W wyborach z końca maja centroprawicowa Nowa Demokracja premiera Kiriakosa Mitsotakisa zdobyła 40 proc. i miała aż 20 pkt proc. nad drugą siłą, skrajnie lewicową Syrizą. To dużo więcej niż w 2019 r., gdy prawica również wygrała. W ogóle był to najlepszy wynik dla rządzącego w Grecji ugrupowania od ponad pół wieku.