Kiedy 80 tys. widzów na paryskim Stade de France oglądało finał Pucharu świata w rugby i zwycięstwo 12:11 drużyny Republiki Południowej Afryki nad Nową Zelandią, zapachniało historią. Podobny finał, w 1995 r., w mistrzostwach po raz pierwszy rozgrywanych w odrodzonej RPA, kiedy to biała drużyna gospodarzy (bo z dawnej epoki) pokonała w finale Nową Zelandię, a Nelson Mandela wręczał puchar w koszulce zwycięzców, stał się elementem narodowego pojednania. I inspiracją do pamiętnego filmu „Invictus”.
Po drodze drużyna Springboków, jak się nazywają miejscowe antylopy, jeszcze dwa razy zdobywała puchar, w tym 4 lata temu, i teraz obroniła tytuł. Co w całej południowej Afryce wywołało podwójną euforię. Wielodniowy tryumfalny objazd kraju rozpoczął się na tarasie pałacu prezydenckiego w Pretorii – prezydent Cyril Ramaphosa odbierał zresztą w Paryżu puchar razem z zawodnikami. Zbiorowy amok i piski tłumu na trasie reporter BBC porównuje z reakcjami na Beatlesów. Co tym bardziej zrozumiałe, że poza wygraną nie bardzo jest się z czego cieszyć, bo tamtejsza codzienność to częste wyłączenia prądu, 42-proc. bezrobocie, wysoka przestępczość i korupcja. Tęczowa transformacja powiodła się na górze, ale na dole jest bezbrzeżne rozczarowanie.
Doskonałą tego ilustracją jest kapitan Springboków, Siya Kolisi, pierwszy o czarnym kolorze skóry, dziś bohater narodowy. Urodził się w czarnym biedamiasteczku Zwide, dokładnie wtedy, kiedy biały prezydent Willem de Klerk ogłaszał koniec apartheidu. Matka Kolisiego urodziła go jako nastolatka, wychowywali go dziadkowie i ulica, był głód, on od małego pił i ćpał, należał do lokalnego gangu. Uratował go odkryty talent do rugby, chociaż jego koledzy zostali w Zwide, wielu już nie żyje – wyznał w bardzo szczerej biografii.