Kraj ma 240 mln mieszkańców, politycznie jest mocno podzielony. A że ogłoszeniu wyników towarzyszyły gwałtowne protesty i już sama kampania była krwawa, przynosząc ofiary śmiertelne, to powyborcza sytuacja nosi wszelkie znamiona bardzo głębokiego kryzysu.
To efekt niespodziewanego i zdecydowanego zwycięstwa Pakistańskiego Ruchu na rzecz Sprawiedliwości (PTI), miejscowej odsłony antyelitarnego, centrowego populizmu. Jego lider Imran Khan, były premier i były kapitan narodowej reprezentacji w krykiecie, został skazany pod różnymi zarzutami na 14 lat pozbawienia wolności. Przebywa w więzieniu i nie wolno mu brać udziału w życiu publicznym. W związku z tym kandydaci PTI startowali jako niezależni i mimo szykan władz państwowych i wojska uzbierali 102 miejsca w Zgromadzeniu Narodowym. Do większości rządowej zabrakło im 67 mandatów.
Podobnie niespodzianką było dopiero drugie miejsce rządzącej i wspieranej przez bardzo wpływową armię konserwatywnej Pakistańskiej Ligi Muzułmańskiej Nawaz, partii innego byłego premiera i brata premiera obecnego Nawaza Szarifa, za którym też ciągną się oskarżenia o łapownictwo. Trzecie miejsce zajęła centrolewicowa Pakistańska Partia Ludowa, której przewodniczy Bilawal Bhutto Zardari, prywatnie syn byłej premier i byłego prezydenta. Poza podium są jeszcze mniejsze ugrupowania i w grę wchodzi szeroka paleta układanek koalicyjnych, także wariant z próbą odsunięcia stronników popularnego Khana lub uskładania przez nich większości.
Khan zagrzewał swoich zwolenników zza krat, pisał przemówienia, przetwarzała je sztuczna inteligencja, która naśladowała głos uwięzionego polityka. PTI oskarża władze o liczne fałszerstwa wyborcze, zakwestionowało rezultaty w kilkudziesięciu okręgach. Eksperci co prawda pomylili się z prognozami, nie dostrzegli sukcesu Khana, ale utrzymują, że nie da się utworzyć rządu bez zielonego światła od mundurowych.