Przed swoim pierwszym patrolem w Afganistanie Paweł obudził się zapłakany. Nie pamięta, co mu się śniło. Wybuchu pod wozem pancernym kilka godzin później też nie pamięta. Lekarze mówią, że to błogosławieństwo, bo psychika ludzka mogłaby nie wytrzymać takich wspomnień. Obudził się cztery dni później. Marta już przy nim była. To ona powiedziała mu, że amputowali mu nogi. Nie wierzył. Przecież wyraźnie czuł, że je ma. Marta podniosła prześcieradła. A Paweł zapłakał.
Śmierć
Umierał dwa razy. Przynajmniej taką wiedzę ma dowódca Pawła, który jechał powiadomić o wypadku rodzinę. Pierwszy meldunek, jaki dotarł do płk. Waldemara Zakrzewskiego, był lakoniczny. Dwóch saperów nie żyje. Czterech jest rannych. Przygotować zespół powiadamiający i udać się do matki najciężej rannego. Nieoficjalnie Paweł umarł po raz pierwszy w czasie, gdy zespół odbywał drogę pomiędzy jednostką (Kazuniem) a jego rodziną wsią (Luszynem). Pięć minut później był następny telefon, że lekarzom udało się go reanimować. Po półgodzinie znów zadzwoniono, że liczba ofiar wzrosła do trzech. I znów telefon korygujący.
Przed samym wejściem do domu matki Zakrzewski zadzwonił upewnić się, czy coś się nie zmieniło. Stan ciężki. Taką informację przekazał matce. A później słuchał, bo matka Pawła potrzebowała mówić. Dużo mówiła o płytkach, które miał skończyć kłaść w łazience. Mówiła też o Marcie, z którą miał się ożenić w sierpniu. Do Afganistanu pojechał zarobić na ich wspólne mieszkanie. Kiedy jechali do Marty, wiadomo było więcej. Paweł stracił nogi. Marta zareagowała gorzej niż matka Pawła.