Czasy mamy takie, że w przestrzeni politycznej coraz rzadziej używa się słów jako narzędzia komunikacji. Coraz częściej odgrywają rolę maczugi na wroga.
Dlatego najbardziej poręczne są słowa najcięższe, pozostawiające na ofiarach trwałe guzy. Cham, prostak, matoł, alkoholik, moher, hołota, żulia, faszyści, popaprańcy, ZOMO, gestapo, komuchy, zdrajcy, agenci, anty-Polacy, bolszewickie pachołki, sodomici, żydowski pomiot. Słownymi cepami wymachuje dzisiaj nie tylko tłum na Krakowskim Przedmieściu czy zastępy partyjnych funkcjonariuszy, ale także polityczni liderzy, księża, intelektualiści i dziennikarze. Nagrodą jest aplauz części rozochoconej widowni.
Historia kałem się toczy
Miesięcznik „Pinezki” uczestniczy w tej łomotaninie gorliwie. Próżno szukać w nim dowcipów na tematy obyczajowe czy egzystencjalne. Tematyka jest bieżąca, polityczna, ściśle określona i sprowadza się do łojenia obecnej władzy i związanych z nią elit. Nazwa pisma jest zresztą myląca – tytułowe pinezki sugerują zamiar kłucia dowcipem lekkim, zręcznie podłożonym pod siedzenie władzy, tymczasem humor, jakim posługują się twórcy pisma, przypomina akcję z użyciem pistoletu do wstrzeliwania kołków w ściany.
Polska zaprezentowana w „Pinezkach” to kraj przygnębiający i zupełnie nieśmieszny. To struktura opresyjna, tłumiąca wolność słowa. Państwo, w którym krytyka może skończyć się poważnymi konsekwencjami – karą finansową, nieoczekiwaną wizytą Izby Skarbowej, pozwem sądowym lub publiczną ekskomuniką. W tej sytuacji trudno się dziwić, że autorzy nie ujawniają nazwisk i ukrywają się pod pseudonimami takimi jak Pajasz, Marjot, Utuhengal, Mor czy doc.