PiS – wciąż liczebnie najsilniejsza partia opozycyjna – wypisał się z systemu politycznego i trwale ulokował na zewnątrz. Odrzuca państwo w istniejącej postaci. Nie chce de facto władzy w takim państwie. Nie akceptuje reguł gry, według których nie może wygrać z „ludnością zamieszkującą tereny III RP”, jak napisał jeden z prawicowych publicystów. Ze strony zwolenników PiS słychać dzisiaj, że tylko wielki kryzys, iskra, pożar mogą dać zwycięstwo Kaczyńskiemu; że co prawda „skądinąd nie należy sobie tego życzyć”, ale skoro bez katastrofy nie może dojść do pożądanych przez to środowisko zmian w kraju, to w jakimś sensie ta zapaść jest wyczekiwana.
Trudno taką partię traktować jako demokratyczną alternatywę dla władzy. To wypisanie się z demokracji widać także w stosunku do frekwencji wyborczej. Teraz pojawiają się głosy, że zabrakło w wyborach „milczącej większości”, że gdyby więcej ludzi poszło do urn, to Kaczyński miałby większe szanse. Ale wcześniej przez całe miesiące trwały na prawicy modły o niską frekwencję, najlepiej w granicach 40 proc., bo PiS wtedy ma największe szanse.
Nawet po wyborach Adam Hofman, tłumacząc załamanie się notowań swojej partii w końcówce kampanii, stwierdził, że sztabowcy nie przewidzieli skutków profrekwencyjnych działań Platformy. Nie może mieć wartości opozycyjnej partia, która boi się udziału obywateli w wyborach, gdyż pokazuje to niezdolność do rozszerzenia elektoratu. A bez tego rozszerzenia nie da się w praktyce pokonać rządzącego ugrupowania, a więc tym samym skutecznie reprezentować swoich wyborców. Liczenie na niskie uczestnictwo w demokracji i na gospodarczą katastrofę pokazuje dystans, jaki dzieli PiS od roli porządnej opozycyjnej partii. Na razie to tylko duża atrapa.