Oto zagadka. Jak to się dzieje, że w ciągu ostatnich 10 lat liczba uczniów w szkołach spadła z ponad 7 mln do ponad 5 mln, liczba pracujących z nimi nauczycieli prawie się nie zmieniła, wydatki na edukację wzrosły o 40 proc. – a w oświacie jest gorzej?
Choć mamy najmniejszą w Europie liczbę uczniów przypadających na nauczyciela (10,5), to w polskich klasach jest tłoczniej niż w innych europejskich krajach. W ciągu 10 lat średnia liczba uczniów zwiększyła się z 21 do 25, a w niejednej miejskiej klasie liczba dzieci przekracza 30. Szkoły są też coraz bardziej molochowate, a więc antywychowawcze. Gimnazja na potęgę łączy się z podstawówkami, do tych ostatnich dołącza się przedszkola – i tak dalej. A sami nauczyciele, jak wynika z badań, są coraz bardziej sfrustrowani i niezadowoleni, mimo że regularnie rosną ich zarobki. W marcu 2012 r. w Krakowie nawoływali kibiców Wisły Kraków, by przed meczem z Lechem przyszli poprzeć ich nauczycielski protest w sprawie zwiększenia nakładów na oświatę.
Pensje
W praktyce bez względu na to, ile wrzucimy w system, wszystko da się przetrawić. Bo system nie jest racjonalny. Całość pomyślano tak, by chronić szkoły, miejsca pracy i pensje nauczycielskie przed chwilowymi burzami – takimi jak jeden czy kilka z kolei mniej licznych roczników. Ale to, co mogłoby chronić przed deszczem, nie ochroni przed powodzią – gdy ubywa nam ze szkół jedna trzecia uczniów.
Słaby jest już filar systemu, czyli zasady rządzące przepływem pieniędzy. Od góry wygląda jeszcze nieźle; zgodnie z najnowszą filozofią kształcenia budżetowa dotacja jest powiązana z kosztami nauczania konkretnego dziecka.