[Artykuł napisany po tragedii na Broad Peak w marcu 2013 roku. Śmierć Artura Hajzera pod Gaszerbrum potwierdzono 10 lipca br.]
Kiedy Artur Hajzer mówił do telewizyjnej kamery: „najbliżsi już od dłuższego czasu nie mieli złudzeń; poinformowaliśmy dziś rodziny, że wyprawa się kończy i będzie opuszczać bazę”, można odnieść wrażenie spokoju, nawet emocjonalnego chłodu. Suchy komunikat, żadnych osobistych wtrętów na temat Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego. Przyjaciele przekonują, że to maska. – Artur już taki jest, zawsze chłodny i opanowany. Pod tą skorupą jest jednak człowiek wrażliwy, który cierpi. Czuje się odpowiedzialny, a na dodatek całemu programowi himalaizmu zimowego grozi kryzys – tłumaczy jeden z himalaistów.
Hajzer na pytanie, czym dla niego jest śmierć dwóch kolegów, odpowiada lakonicznie: tragedią. Himalaiści są bardziej oswojeni ze śmiercią. – Ludzie w górach ginęli, giną i ginąć będą – przekonuje. Sam przez 35 lat stracił kilkunastu kolegów, w tym dwóch może nazwać przyjaciółmi: Jerzego Kukuczkę i Rafała Chłodę.
Zwykle kieruje wyprawami, ale tym razem nie pojechał. Kiedy kilka tygodni temu zapytałem, dlaczego został w kraju, odpowiedział krótko: – Byłem niedawno na Broad Peak, dlatego wyprawą pokieruje Krzysztof Wielicki. Będę koordynatorem tutaj. Koordynator to taki oficer łącznikowy, a także rzecznik prasowy wyprawy. Hajzer zapewne nie spodziewał się, że po radosnej wieści o zdobyciu szczytu przez czwórkę wspinaczy, wkrótce stanie się bohaterem mediów i posłańcem tragicznych wieści.
Z Broad Peak może mieć złe wspomnienia. Wyprawie, którą w 2011 r. kierował, nie udało się zdobyć szczytu, ale jeszcze gorzej było w 2005 r., kiedy sam znalazł się w ciężkiej opresji.