Paul McCartney złapał się aż za głowę, gdy zobaczył polską specjalność, czyli niespodziankę szykowaną przez naszych fanów regularnie dla co bardziej lubianych tu artystów. Przygotowaną tym razem tak metodycznie, jak konsekwentna jest trasa koncertowa McCartneya Out There! - wszędzie ten sam repertuar w długim, trzygodzinnym zestawie, ze zdecydowaną przewagą starych hitów The Beatles i Wings.
Co zrobili zdyscyplinowani fani? W umówionym wcześniej (przez Internet) momencie koncertu, czyli w trakcie kończącego pierwszą część utworu „Hey Jude” wyjęli duże kartki z nadrukami: „Hey” i „Paul”. Akcesoria miała ze sobą znaczna część z około 30 tys. widzów zgromadzonych na wypełnionym Stadionie Narodowym.
To był koncert z miejscami siedzącymi nawet na płycie stadionu – czyli „emeryten party”, jak żartowali złośliwi. Choć na pewno nie pod względem formy głównego bohatera. Ten pokazał niezłą dyspozycję, nie tylko wokalną (w połowie złapał zadyszkę, ale koledzy z zespołu pomagali), bo koncert tych rozmiarów to jak maraton. Też się przygotował – dwa dni wcześniej puścił PR-ową notę o tym, że uczy się polskiego, potem na oficjalnym profilu McCartneya na Twitterze pojawił się wpis w naszym języku, a od początku koncertu były członek The Beatles mniej lub bardziej zgrabnie – ale starannie i (znów) konsekwentnie – rzucał polskie frazy. Podobnie jak jego fani zaopatrzył się w kartkę.
Po pół wieku oczekiwania na The Beatles dostaliśmy – znów jedną czwartą (był Ringo Starr). Co ma swoje dobre strony, bo McCartney przywiózł nie starszych kolegów w chimerycznej dyspozycji, jak bywa w wypadku reaktywujących się starych składów, tylko przyzwoitej klasy zespół, łącznie kwintet, z więcej niż dobrym gitarzystą Rustym Andersonem.