Prawica ma kłopot. Przynajmniej ta część prawicy, która sama siebie chce traktować poważnie i zna pojęcie wstydu. Bo coraz trudniej jest konsekwentnie żyrować to, co politycy PiS pokazują publicznie i to co robią nakręcani przez nich ekstremiści, a nie żyrowanie oznacza pośrednie przyznanie racji nurtom, środowiskom i osobom, za którymi cała prawica od dawna jest w najostrzejszym sporze i które uważa za najbardziej szkodliwe. Trudno sobie z takim dylematem poradzić.
Nie zazdroszczę Ziemkiewiczowi, Warzesze, Wildsteinowi, Terlikowskiemu, Semce, Karnowskim, Lisickiemu i całemu ich środowisku. Kiedy widzę prof. Rońdę, który "sobie blefował", abp. Michalika opowiadającego takie farmazony, że nawet rzecznik Episkopatu już nie chce ich bronić, Hofmana i Macierewicza kupujących jeden do jednego kolejne szalone "rewelacje" o brzozie, której nie było, zawsze z przykrością myślę o naszych kolegach, którzy się stoczyli w odmęty "prawicowego" absurdu i coraz głębiej w nich toną.
Nie myślę o tym, że część publicystów identyfikuje się z zespołem poglądów, który ich zdaniem należy do prawicy. Idzie o to, że aby w dzisiejszej Polsce mieć na prawicy miejsce i być tam za swego, trzeba akceptować, pochwalać i powielać oczywiste bzdury. Mówiąc najkrócej - trzeba pochwalać, kupować i puszczać w dalszy obieg wszystko, co może zaszkodzić Tuskowi, Komorowskiemu, PO, SLD, PSL, RP itp.
Z jednej strony jakoś ich rozumiem. Bo mnie też frustruje polska rzeczywistość. Może nawet w dużym stopniu frustruje nas to samo i podobnie niezmiennie. Różnica jest w gruncie rzeczy niewielka. Tylko taka, że ja zastanawiam się, co nam przeszkadza, a oni skupiają się na tym, kto przeszkadza.