Amy Winehouse robiła dokładnie to, co ceni wielu słuchaczy muzyki rozrywkowej - żyła na krawędzi, przeżywając skrajne emocje i opowiadając o tym poprzez muzykę. Za szczere wyznania wyśpiewywane w stylistyce retro, odwołującej się do bluesa, soulu i jazzu, zbierała nagrody - praktycznie wszystkie liczące się w świecie muzyki pop. I błyskawicznie, po wybitnej płycie "Back To Black", zyskała status ikony. Potem, czyli przez ostatnich pięć lat, było już głównie czekanie na kolejny album, który zamiast się przybliżać - oddalał się. Jeszcze dwa lata temu poważnie na jego temat spekulowano, potem prasa pisała już głównie o problemach Amy z alkoholem i narkotykami. Jej tegoroczna trasa koncertowa miała być szansą na muzyczny powrót wokalistki, ale gdy okazało się, że Amy nie jest w stanie występować przed publicznością - przynajmniej na dawnym poziomie - odwołano wszystkie kolejne koncerty, włącznie z tym w Polsce. – Stan, w jakim się teraz znalazła, powoduje, że trudno cokolwiek przewidzieć – mówił Mark Ronson, producent jej najsławniejszej płyty, w wywiadzie udzielonym ledwie kilka tygodni temu "Polityce".
27-letnia Amy cierpiała na depresję przez pół życia, ale i tak jej śmierć wydaje się czymś trudnym do zaakceptowania. Odszedł bowiem chodzący potencjał. Wokalistka nie tylko tragicznym życiorysem przypominająca Billie Holiday czy Anitę O'Day. Kojarzyła się z nimi także talentem wokalnym - fenomenalną naturalną ekspresją. Nie otworzyła w muzyce żadnej nowej furtki, ale jednocześnie wywołała wielką falę popu stylizowanego na muzykę lat 60. Od Duffy, po święcącą dziś triumfy Adele, która niejednokrotnie powoływała się właśnie na sukces Amy Winehouse. Była więc z jednej strony wtórna, ale zarazem - pierwsza w szeregu wielkich współczesnych sław brytyjskiej wokalistyki.