Napisać, że płyta Lou Reeda i grupy Metallica jest zła, to jak przygotować raport o Guantanamo i nie zająknąć się o torturowaniu więźniów. Zresztą w amerykańskim zakładzie karnym podejrzanym o terroryzm puszczano ponoć muzykę Metalliki ze starszych płyt zespołu. Pomysłodawcy tego przedsięwzięcia z pewnością nie zdawali sobie sprawy, jak wielki potencjał kryć się będzie na tej najnowszej.
Jednocześnie albumowi „Lulu”, który zapowiadał się na jedną z najważniejszych muzycznych premier roku, nie sposób odmówić ambicji. Były wokalista The Velvet Underground i czołowy bohater alternatywnego rocka wziął na warsztat niezwykle mocną, epatującą seksem i przemocą historię z libretta opery Albana Berga, stworzonej przed wojną na bazie tekstów teatralnych sprzed stu lat. Monstrualnie długie teksty nowojorski intelektualista czyta tu do wtóru posępnej muzyki heavymetalowej. Dlaczego to takie ważne? I czemu tak bardzo oddaje ducha czasów?
Ciężka historia
Heavy metal długo uciekał od twardych podziałów na działalność wysokoartystyczną i rozrywkową. Żył zamknięty w swojej niszy i interesował się głównie proponowaniem co pewien czas bodźców jeszcze bardziej ekstremalnych niż dotychczas. Kiedy przestawał szokować klasyczny hard rock spod znaku Black Sabbath i Led Zeppelin, pojawiła się nowa fala z Wielkiej Brytanii – heavymetalowe grupy w rodzaju Iron Maiden czy Motörhead, jeszcze głośniejsze i grające w szybszym tempie. Kiedy i te zaczęły sprzedawać nieco więcej płyt, fala obłędnie szybkiego, chwilami też dość skomplikowanego thrash metalu – z której wywodzi się Metallica – wydawała się kolejnym krokiem w stronę radykalizacji gatunku.