Z wyjątkiem krótkiej sceny w filharmonii, zimny, przygnębiający, klaustrofobiczny dramat Hanekego rozgrywa się w jednym tylko wnętrzu - rozległym paryskim mieszkaniu emerytowanych nauczycieli gry na fortepianie. Bez komputera, telewizora, wśród niemodnych książek i wiekowych mebli ponadosiemdziesięcioletnie oddane sobie małżeństwo zostaje poddane hiobowej próbie. Po wylewie częściowo sparaliżowana staruszka (Emmanuelle Riva) musi się przesiąść na wózek inwalidzki. Nawrót choroby drastycznie pogarsza jej stan. Tracąc stopniowo kontakt z otoczeniem, w przebłyskach świadomości powtarza monotonną, trudną do wytrzymania skargę: „boli”.
Film jest opowiadany z punktu widzenia męża (wspaniała rola Jean-Louisa Trintignanta) - bezsilnego świadka jej odchodzenia, który musi stawić czoła własnej rozpaczy, obojętności córki, nagłej samotności. Oglądanie tej świeckiej pasji jest torturą. Bliskość śmierci czuje się w każdym ujęciu kamery. Inaczej niż Bergman w „Szeptach i krzykach” autor „Białej wstążki” odziera śmierć z patosu i tajemnicy, sprowadza ją do czysto fizjologicznego wymiaru, do utraty kontroli nad coraz mniej sprawnym ciałem i całkowitego zdania na łaskę innych.
Dwie godziny projekcji to opis powolnego konania i męczarni, którą chce się skrócić. Haneke stawia problem samobójstwa, eutanazji, ale zmienia akcenty, odwraca punkty widzenia. Nie pyta, czy wolno zabić, czy decydując się na odebranie sobie i komuś życia popełnia się grzech. Tylko czy wolno to zrobić w imię miłości? Czy morderstwo może być najwyższym aktem miłosierdzia przywracającym człowiekowi godność i dopełnieniem utraconej harmonii małżeńskiego szczęścia?