Kiedy zbliżały się święta, Rod Stewart zastanawiał się nad jednym: „Co podarować człowiekowi, który kupił już sobie wszystko?”. Nie chodziło mu o siebie ani żadną z kolejnych żon, tylko o Eltona Johna, z którym przez lata prowadził niepisaną rywalizację. „Nikt inny nie miał takiego gestu” – wspomina kolegę po fachu. Elton wręczał mu przy różnych okazjach zegarki wysadzane drogimi kamieniami, a jego żonie Alanie Hamilton podarował fortepian Steinwaya.
Przed którąś z kolei Gwiazdką Stewart wymyślił: kupi koledze supernowoczesny model przenośnej lodówki. Urządzenie wprowadzono właśnie do sprzedaży, a 300 funtów wydawało się imponującą ceną. Ale Elton John wszystko zepsuł: przyniósł mu rysunek Rembrandta ze sceną ze stajenki betlejemskiej „Adoracja pasterzy”. „Pieprzony Rembrandt! Czułem się taki mały” – pisze Stewart w wydanej właśnie książce, zatytułowanej po prostu „Rod: The Autobiography”. Jednej z trzech ważnych autobiografii rockowych tej jesieni, obok książek Neila Younga i Pete’a Tonwshenda, lidera The Who.
Wszystkie wydają się reakcją na zeszłoroczne wspomnienia Keitha Richardsa – szczere do bólu, opisują życie wyjątkowego pokolenia rockmanów dorastających tuż po wojnie, dla których muzyka była najpierw jedynym sposobem na otaczającą ich nudę i szarzyznę, często antidotum na problemy rodzinne, a dzięki eksplodującej popularności rocka – szansą na zaistnienie, przebicie się i zarobienie pieniędzy.
Rod Stewart: rockowa arystokracja
40 lat temu Rod Stewart miał numer jeden na listach singli i albumów po obu stronach Atlantyku.