Kilka miesięcy temu medialne podniecenie wywołała u nas buńczuczna – i śmiertelnie poważna – opowieść o tym, jak to Polacy idą w 1939 r. razem z Hitlerem. W 1941 r. zajmują Moskwę, po czym zgrabnie zmieniają front i wraz z zachodnimi aliantami wbijają Adolfowi nóż w plecy. Nareszcie dochrapaliśmy się statusu zwycięskiego mocarstwa, który nam przecież z natury rzeczy się należy.
Komedia z Berią i Jeżowem
Z kolei w Niemczech pakt Ribbentrop-Mołotow stał się (tak, tak!) tematem miejscami pociesznej komedii „Hotel Lux”, ze Stalinem, Jeżowem i Berią, a także późniejszymi szefami NRD, Walterem Ulbrichtem i Wilhelmem Pieckiem. Mało tego, od tygodni na pierwszym miejscu list bestsellerów jest satyra, jak to Hitler w 2011 r. budzi się ze snu na wysypisku niedaleko swego bunkra i staje się telewizyjnym celebrytą w Niemczech Angeli Merkel.
Zaniepokojonych, że Niemcy znowu szargają nasze świętości, uspokajam. O Polsce w filmie nie ma niczego złego, choć też niczego dobrego. Tu „diabelski pakt” jest bez Polski. Ta niemiecka tragikomedia to kpina z Hitlera i Stalina, z niemieckich komunistów i nazistów, a także z NKWD, krótko mówiąc – z dwóch bratnich reżymów totalitarnych.
Filmowa krotochwila została nakręcona w 2011 r. przez Leandra Haussmanna, jako żartobliwa kontynuacja „Kabaretu” i „Mefista”. Tytuł odnosi się do słynnego moskiewskiego hotelu, gdzie pod nadzorem NKWD mieszkała międzynarodówka komunistycznych emigrantów z całego świata, drżąc w czasie stalinowskich czystek o swe życie i donosząc na siebie nawzajem.
Oto fabuła. W styczniu 1933 r. berliński kabaret „Valeti” ośmiesza Hitlera i Stalina jako bliźniaczą parę dyktatorów, szykujących się do zawładnięcia światem.