Sześć seriali telewizyjnych, w tym jeden animowany, setki książek i komiksów, gry komputerowe i 11 pełnometrażowych filmów. Mało jest we współczesnej popkulturze projektów, które mogłyby dorównać popularnością „Star Trekowi”. Świadczą też o tym tzw. trekkies, jak określa się zagorzałych miłośników serii. Fani nie tylko organizują spotkania, ale także wydają czasopisma poświęcone bohaterom „Star Treka”. Szczytem fanowskiego obłędu było dopracowanie wspomnianego jedynie śladowo w serialu języka kilingońskiego, który wciąż się rozwija. Powstają strony internetowe, naukowe opracowania i słowniki, nie mówiąc już o przetłumaczeniu na ten język m.in. „Hamleta”.
Jak się łatwo domyślić, amerykański wahadłowiec kosmiczny nieprzypadkowo nosił nazwę USS Enterprise, tak jak serialowy statek kosmiczny. Wspomnieć jeszcze można parodie serialu, rozmaite nawiązania do postaci, aż po charakterystyczne pozdrowienie, które kojarzą nawet ci, którzy nigdy nie oglądali kosmicznych przygód. Krótko mówiąc, wielki kosmiczny sukces. Tymczasem historia jednego z największych fenomenów kultury popularnej rozpoczęła się od klęski.
Tam, gdzie nie dotarł człowiek
Gene Roddenberry, twórca serialu, reklamował nową fabułę szefom stacji NBC jako połączenie westernu, powieści marynistycznej i podróży Guliwera. Wszystko to w nowym wspaniałym świecie, gdzie ludzkość – po zwycięstwie nad biedą, chorobami, nietolerancją i po odrzuceniu konfliktów zbrojnych – pokojowo odkrywa kosmos wraz z innymi inteligentnymi rasami zamieszkującymi galaktykę. W centrum opowieści znajdowała się załoga statku badawczego odbywającego gwiezdną wędrówkę.