Dla potrzeb „Czarnego czwartku” śpiewa ten utwór w swoim stylu Kazik Staszewski. Ta prosta piosenka ciągle wzrusza. Film Antoniego Krauzego jest trochę podobny. Główny bohater Brunon Drywa (postać autentyczna) to porządny, odważny człowiek, ale nie ma w sobie nic z herosa. Chce pracować i zarabiać, cieszyć się rodziną i nowym mieszkaniem. Zwłaszcza że zbliżają się święta Bożego Narodzenia. W feralny czwartek idzie do pracy w Stoczni Gdyńskiej, odpowiadając na wezwanie lokalnych władz. Nie mógł wiedzieć, że partia w tych dniach miała kłopoty z komunikacją i wydawała sprzeczne polecenia. Wysiadających z kolejki stoczniowców witają kule.
Pada Brunon Drywa i jeszcze 17 innych osób. To są mocne sceny, dobrze sfotografowane, odtworzone z dbałością o każdy szczegół. Kiedy ginie mężczyzna, tak to już bywało w polskiej historii, na pierwszy plan wysuwa się kobieta. Owdowiała żona, po licznych przejściach – o których rodziny zabitych jeszcze przez wiele lat musiały milczeć – zostanie nocą wezwana na cmentarz, gdzie będzie obecna przy tajnym pochówku męża. To najbardziej poruszająca sekwencja filmu.
Świetne są zdjęcia Jacka Petryckiego, jakby przyczernione, szare, podkreślają mroczny klimat filmu, ale zarazem mają logiczne wytłumaczenie – akcja toczy się w dniach najkrótszych w roku, kiedy jest najmniej światła. Dobrze się stało, że do głównych ról reżyser nie zaangażował znanych i opatrzonych aktorów – Michał Kowalski i Marta Honzatko zagrali bardzo przekonująco. Gorzej z postaciami historycznymi, odtwarzanymi przez renomowanych aktorów.