Trzy lata temu, w 90. rocznicę urodzin Tadeusza Różewicza, na łamach POLITYKI pisał o nim literaturoznawca Tadeusz Drewnowski:
Tadeusza Różewicza poznałem tak jak Tadeusza Borowskiego, na naradzie młodych pisarzy, w Sejmie, w grudniu 1946 r. Wkrótce spotkałem go na seminarium literackim w Nieborowie (na fotografii stamtąd siedzą z Tadeuszem Borowskim koło siebie pośrodku w otoczeniu rówieśników). Później miałem znacznie mniej okazji, aby go widywać i poznać bliżej. Łączyłem tych obydwu, ponieważ na powojennym starcie (po śmierci wielu młodych) uznawałem ich za najwybitniejszych pisarzy mojego wojennego pokolenia. Stąd narzucające się postanowienie, że po monografii Borowskiego zabiorę się do Różewicza. Świetnie pamiętam, jak po skończeniu „Ucieczki z kamiennego świata” – jadąc autem ulicą Marchlewskiego (dziś Jana Pawła II) – zobaczyłem poetę, gwałtownie zahamowałem i… zaproponowałem mu rozmowy w związku z tym zamiarem.
CZYTAJ TAKŻE: Stary poeta wie więcej
Plan ten pokrzyżowały dzienniki Marii Dąbrowskiej. Musiałem więc odwołać umówione spotkanie z poetą, a raczej przełożyć na dalszy termin. Nie spodziewałem się, że zwłoka (to znaczy pierwsze wydanie pięciotomowe dzienników i napisanie monografii pisarki) zajmie mi aż niespełna 15 lat. Dziś widzę, jaki to był, jeśli chodzi o projekt dotyczący Różewicza, szczęśliwy zbieg okoliczności. Gdybym przystąpił do pisania jego monografii w końcu lat 60., poprzestałbym na wielkiej, lecz wstępnej fazie rewolucji, jaką Różewicz swoją poezją i swym teatrem wywoływał i wciąż na jeszcze szerszym polu przeprowadza w polskiej literaturze.