Statystyki pokazują to wyraźnie: od dekady poziom wykształcenia polskich nastolatków się poprawia. Uznanym sposobem oceny są międzynarodowe badania osiągnięć edukacyjnych 15-latków PISA, prowadzone przez OECD, organizację skupiającą najbogatsze państwa świata. Polska w badaniach tych wzięła udział po raz pierwszy w 2000 r.; wyniki okazały się bezwzględne – nie dość, że nasi uczniowie wypadli mocno poniżej średniej, to na dodatek aż 23 proc. spośród nich znalazło się poniżej poziomu uznawanego za minimalny.
Wyniki kolejnych edycji przynosiły coraz lepsze wieści. Gdy w grudniu 2010 r. ogłoszono najnowsze rezultaty, okazało się, że zajmując 15 miejsce dołączyliśmy do światowej edukacyjnej elity, tuż za Szwajcarią, Norwegią, Belgią, Holandią. Nowe wyniki najbardziej odchorowali Amerykanie, o dwie pozycje gorsi. Prezenterzy satyrycznych programów w amerykańskiej telewizji mówili, że czas zaktualizować Polish jokes i w nieśmiertelnej roli przygłupów obsadzić Amerykanów.
Rzeczywiście, polskiej szkole udało się zmniejszyć odsetek uczniów mających kłopoty z „czytaniem i interpretacją” oraz „rozumowaniem w naukach przyrodniczych” poniżej poziomu wskazanego jako cel strategiczny dla krajów Unii Europejskiej. Słabiej, niestety, polskie 15-latki radzą sobie z matematyką, choć i tu statystyki wskazują pozytywną tendencję. Najwyraźniej zapoczątkowana w 1999 r. przez prof. Mirosława Handkego reforma systemu edukacji, wprowadzająca powszechne gimnazjum jako drugi etap obowiązkowego kształcenia, przyniosła dobre skutki. Przynajmniej, jeśli mierzyć statystycznymi średnimi.
Skoro jednak jest tak dobrze, dlaczego słychać tak wiele narzekań na polską szkołę: że zabija myślenie i kreatywność, że kształci pod testy, że wychowuje w duchu patologicznego indywidualizmu, że promuje postawy konformistyczne, że ciągle panuje w niej duch XIX-wiecznej instytucji społeczeństwa dyscyplinarnego?