Właściciele koncernów naftowych zacierają ręce z radości. Cieszą ich zarówno obecne wysokie ceny ropy, jak i perspektywy – w najbliższych latach systematycznie rosnąć będzie popyt, głównie za sprawą niepowstrzymanego apetytu krajów rozwijających się, z Chinami i Indiami na czele. Jednocześnie jednak rosnąć też ma wydobycie surowca. Do gry wraca nie tylko Irak, lecz również największy producent ropy sprzed stu lat – Stany Zjednoczone. Do 2030 r. mogą one uzyskać niezależność energetyczną i stać się ponownie największym producentem ropy, dzięki rozwojowi technologii wydobycia tzw. ropy zaciśniętej.
– Nie cieszmy się przedwcześnie z tych zapowiedzi – ostrzega John Urry, brytyjski socjolog z Lancaster University. Właśnie ukazała się jego książka „Societies Beyond Oil” (Społeczeństwa po ropie). – Tania ropa wyczerpała się, kolejne odkrycia dotyczą zasobów niekonwencjonalnych. Ich wydobycie jest nie tylko droższe, lecz także mniej opłacalne pod względem bilansu energii – coraz więcej jej potrzeba, żeby dobrać się do energii zmagazynowanej w surowcu. Nawet Międzynarodowa Agencja Energii przyznała, że przełom nastąpił w 2006 r. Od tego czasu popyt na ropę rośnie szybciej, niż są go w stanie zaspokoić źródła konwencjonalne.
Dla większości nafciarzy myśl o osiągnięciu punktu przełomu, czyli peak oil, brzmi absurdalnie – przecież zgodnie z prawami ekonomii, kiedy rośnie popyt, rosną też ceny, co zachęca korporacje do inwestowania zarówno w poszukiwania nowych złóż, jak i rozwijania nowych technologii uzyskiwania surowca. W konsekwencji po chwilowej zapaści wszystko powinno wrócić do normy.