Przeprowadźmy eksperyment myślowy. Do wyboru są dwie opcje. Pierwsza – życie w świecie, jaki powstał do 2002 r. – jest już Internet, komputery osobiste z systemem Windows XP, nie ma jeszcze Facebooka, Twittera, YouTube, naszejklasy.pl, smartfonów, iPada. Druga – zachowujemy wszystko, co powstało po 2002 r. – można spędzać godziny w serwisach społecznościowych – gdy jednak przypili fizjologia, do wychodka trzeba iść na dwór, a gdy zrobi się zimno – napalić w piecu (wcześniej wynosząc popiół).
Wybór wydaje się prosty, przekonuje Robert Gordon, amerykański ekonomista z Northwestern University. Od lat zajmuje się on badaniem wzrostu gospodarczego, który z kolei zależy głównie od wzrostu produktywności. W najnowszej swej publikacji „Is U.S. economic growth over?” (Czy wzrost gospodarczy USA dobiegł końca?) stawia ponurą hipotezę: wbrew temu, co nam wmawiają specjaliści od marketingu z korporacji technologicznych, tempo pojawiania się prawdziwych innowacji maleje. A to, w połączeniu z innymi czynnikami, jak starzenie się społeczeństwa, oznacza koniec epoki wzrostu gospodarczego. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych.
Przytoczony eksperyment myślowy ilustruje kluczowy problem. Owszem, konsumenci dostają ciągle nowe, kuszące oferty, a notowania akcji Apple i Google idą w górę. W tym samym jednak czasie spowalnia wzrost produktywności mierzonej wartością bogactwa, jakie wytwarza gospodarka w przeliczeniu na zatrudnionego. Trwający kryzys niewiele ma do rzeczy, bo akurat w czasie kryzysów produktywność zazwyczaj rośnie – przyciśnięci do ściany pracodawcy zwalniają pracowników i wyciskają, ile mogą, z tych, którym pozwolili zostać.