Lisa Randall jest autorką jednego z najbardziej frapujących modeli teoretycznych Wszechświata. W nieoficjalnych rankingach, uwzględniających liczbę i rodzaj cytowań prac naukowych, jej nazwisko pojawia się w ścisłej czołówce – tuż obok gigantów fizyki, takich jak Steven Weinberg i Edward Witten, ponad Stephenem Hawkingiem, Rogerem Penrose’em czy Maxem Tegmarkiem. Ponadto Randall jest młoda i obdarzona przymiotami nie tylko intelektu (na blogu naukowym Cosmic Variance toczyła się dyskusja, czy wypada porównywać urodę Amerykanki do wdzięków Jodie Foster, czy nie). Jest też niebywale aktywna, nie tylko zawodowo. Zasiada w licznych komitetach naukowych, napisała libretto do opery Héctora Parra o dodatkowych wymiarach Wszechświata, uprawia wspinaczkę skałkową. Czyta Herberta, Sontag i Lampedusę, ale uwielbia też Wodehousa, ogląda dobre seriale („Mad Men”), cytuje Björk i Eminema. Wprawdzie dwie jej książki popularnonaukowe znalazły licznych czytelników, a „Time” i „Newsweek” umieściły Randall na listach najbardziej wpływowych intelektualistów ostatnich lat, a mimo to wciąż pozostaje ona w cieniu innych fizyków, płci męskiej. Dlaczego? Bo nie czaruje.
Strunowcy kontra modelarze
Randall zajmuje się prawdopodobnie najbardziej wyrafinowanymi matematycznie i konceptualnie dziedzinami fizyki – teorią strun i wyrastającą z niej M-teorią. Są one równie obiecujące, co kontrowersyjne. Streszczanie ich złożonej historii i założeń byłoby skazane na porażkę, powiedzmy więc tylko tyle, że są narzędziami, które fizycy wynaleźli, by zespolić dwie wielkie, wspaniałe teorie: mechanikę kwantową oraz ogólną teorię względności.