Koniec roku za pasem, a pani Bożena wciąż leczy skutki ubiegłorocznego niefortunnego upadku. Z bólem biodra zgłosiła się do lekarza rodzinnego, który skierował ją na zdjęcie rentgenowskie i do ortopedy. Na wizytę musiała czekać sześć tygodni. Specjalista spojrzał na niezbyt udany rentgen i zlecił wykonanie tomografii (lekarz rodzinny nie mógł wydać takiego skierowania, gdyż badanie to nie mieści się w przewidzianym standardzie finansowanym przez NFZ). Bożena zapisała się do kolejki, a termin wyznaczono jej za dwa miesiące. Było już lato, gdy powtórnie mógł ją przyjąć ortopeda, i wtedy dowiedziała się, że w stawie biodrowym ma już tak duże zmiany, iż warto wszczepić endoprotezę. Czas oczekiwania na operację – rok. Od samego początku pacjentka jest na zwolnieniu. Skończył się jej półroczny okres czasowej niezdolności do pracy (Zakład Ubezpieczeń Społecznych wypłacał jej w tym czasie zasiłek chorobowy w wysokości 80 proc. miesięcznej pensji), więc teraz ubiega się o świadczenie rehabilitacyjne, które również sfinansuje ZUS, a wkrótce wystąpi pewnie o rentę.
– Narodowy Fundusz Zdrowia ustawia chorych w kolejki i wyznacza limity przyjęć, a ZUS płaci w tym czasie za niezdolność do pracy, którą można by skrócić, gdyby leczenie było szybsze. Jaka jest w tym logika? – pyta dr Piotr Krasucki, autor raportu „Co trzeba zmienić w systemie ochrony zdrowia”, który niedawno powstał w Instytucie Spraw Publicznych. Jedna z 10 rekomendacji sugeruje połączenie ubezpieczenia zdrowotnego z zasiłkiem chorobowym tak, aby płatnikowi finansującemu leczenie zależało na jego jak najlepszych efektach, które przekładałyby się na oszczędności z tytułu rzadszych zasiłków i rent.