Zwyczaje starożytnych Rzymian, zwracających obfite posiłki podczas hucznych uczt, praktykują dzisiaj już tylko chorzy na anoreksję i bulimię. Czasem modelki stosujące godny potępienia terror diety. Ale czy sami nie ulegliśmy podobnej presji proroków zdrowego żywienia, którzy wpędzają nas w poczucie winy? Ćwiczymy się w gimnastyce umysłowej: co nałożyć na talerz, aby nie przybrać na wadze. Która potrawa ma jak najniższą zawartość tłuszczu, jakim słodzikiem zastąpić cukier.
„Każda próba sterowania brzuchem przez głowę jest z góry skazana na niepowodzenie” – powiada Udo Pollmer, niemiecki specjalista w dziedzinie chemii spożywczej, autor kontrowersyjnej książki „Jedz albo umrzyj”. Zdaniem tego naukowca i popularyzatora wiedzy o żywieniu (także niezdrowym) człowiek powinien po prostu jeść to, na co ma ochotę, bo organizm sam wie, co jest dla niego dobre, a co szkodzi. Drobne kobiety próbują pójść w ślady swoich idolek z kolorowych czasopism i odżywiają się sałatą z ziarnem, popijając colą light, ale według Pollmera to katastrofa, bo z punktu widzenia fizjologii sałata odpowiada połączeniu serwetki papierowej ze szklanką wody, a sztuczny słodzik rozpuszczony w sztucznym napoju nie ma innego znaczenia poza zmyleniem podniebienia.
Takie oszustwo ma jednak krótkie nogi: już po dwóch minutach trzustka zaczyna wydzielać insulinę (zawsze tak robi, gdy kubki smakowe zawiadomią mózg o słodkiej potrawie), ale skoro prawdziwy cukier w ustroju się nie pojawia, resztki węglowodanów pozyskiwane są z krwi. Więc mózg znów odbiera sygnał: jestem głodny! W efekcie nie pozostaje nic innego, jak najeść się do syta, i misternie utkana intryga, by stracić na wadze, bierze w łeb. Może więc nie warto poskramiać apetytu? Kalorie też mogą być pożyteczne, bo dostarczają mózgowi energii i ogrzewają organizm.