Przeciętny Polak jest hrabią, a polska kultura jest jego hrabiną. Bytem niby bliskim i rodzimym, ale zarazem czcigodnym i odświętnym, a przez to odległym, bo nieobecnym w naszym codziennym życiu. Czcigodność wspaniale usprawiedliwia zastępowanie hrabiny/kultury rozrywką. Zresztą hrabina nie zabiega o wizyty małżonka. Nie niepokojona roztacza swe niezaprzeczalne wdzięki głównie w lustrze, przed samą sobą.
Przeczytaj też wywiad z Bogdanem Zdrojewskim, ministrem kultury, którego zapytaliśmy, po co właściwie ogranizowany jest Kongres Kultury Polskiej.
Ten, z grubsza, stan rzeczy miał na myśli Gombrowicz, gdy pisał, że Słowacki był wielkim poetą, „bo wielkim poetą był”. W gombrowiczowskiej frazie „wielkim poetą był” jest istota problemu, czyli duma i obcość. Ale by oddać rzecz w pełni, ta fraza powinna brzmieć: „bo wielkim polskim poetą był”. Polska duma z sukcesów kultury jest przecież niewątpliwa. Z Miłosza na przykład. Kiedy dostał Nobla, niezaprzeczalnie „wielkim polskim poetą się stał”. Nikt nie kręcił nosem – od prymasa po Jaruzelskiego. Lech Wałęsa wygłosił nawet zdanie, że „my wszyscy z niego”. Gdy wrócił do kraju, sprawy się pokomplikowały. Nie wszystkim już się w nim wszystko podobało. Bo był poetą nie tylko niewątpliwie wielkim, ale również żywym. Zdolnym z pozycji wielkości odnieść się do polskich realiów, podważając upupiające gimnazjalne frazesy.
Miło jest mieć wielkiego poetę, ale zawsze lepiej mieć go nieżywego. Wypadałoby na przykład, by – zgodnie z tradycją – żywemu wielkiemu poecie naród ofiarował jakiś dowód wdzięczności.