Justyna Sobolewska: – Miewa pan lęki, że już nic pan więcej nie napisze?
Mikołaj Łoziński: – Miałem w czasie pisania i pierwszej powieści „Reisefieber”, i jeszcze bardziej przy „Książce”. Bałem się, że za chwilę się wyda, że nic nie wiem o ludziach, że nie mam nic do powiedzenia. Piszę wolno. „Reisefieber” pisałem trzy lata, a „Książkę” pięć. Siedziałem przed komputerem, rzadko mi coś wychodziło i często sprawdzałem maile. A teraz w ogóle wolę być z moimi dziećmi niż z komputerem.
Czegoś panu zabrakło w recenzjach z „Książki”?
Nie. Może zdziwiłem się tylko, że nikt nie zwrócił uwagi, że w tej historii polsko-żydowskiej rodziny w XX w. nie ma prawie Holocaustu. Napisałem dwa rozdziały na ten temat, ale ich nie dołączyłem. Nie chciałem po raz setny pisać tego, co inni już lepiej ode mnie napisali. Holocaust istnieje przecież tak mocno w świadomości ludzi, że wyobraźnia czytelnika dopisze go sama do mojej „Książki”.
Jakie były reakcje na „Książkę”? I jak przyjęła ją rodzina?
Kiedy zacząłem pisać, rodzina bardzo się ucieszyła. Wszyscy chętnie przynosili mi zdjęcia, pamiątki, radzili, o czym pisać. Ale z czasem ich nastawienie się zmieniło. Po przeczytaniu paru fragmentów powiedzieli, że stałem się niebezpieczny. Że trzeba przy mnie uważać na to, co się mówi. A nawet zaczęli mi mówić, o czym mam nie pisać. I właśnie te (częściowo wymyślone) próby cenzurowania mnie umieściłem w „Książce” jako jej warstwę współczesną.
Bałem się, że cokolwiek bym napisał, to i tak będzie źle. Pisanie o rodzinie to trochę jak chodzenie po polu minowym. Kiedy „Książka” się ukazała, jedna z ciotek powiedziała: „O, Boże, teraz wszyscy będą wiedzieli, że jesteśmy Żydami!