Autor „Donosów rzeczywistości” był poetą konkretu i rzeczy ostatecznych. Swoim pisaniem nieustannie odwoływał koniec świata. W „Pamiętniku z Powstania Warszawskiego” wzrusza mnie opis kapitulacji, zuchwały wobec polskiej martyrologii: „Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia. Nagle – zachciało się – wszystkim – żyć! Żyć! Iść! Wyjść! Popatrzeć! Na słońce. Normalnie”.
W latach 70. w Polsce – takiej, jaka była – też chcieliśmy „patrzeć na słońce normalnie”. Ostoją tej normalności stał się dla nas dom poety rzekomo niezrozumiałego, który żył jak nowojorski bitnik. Życie, nierozdzielne z twórczością, ułożyło mu się w „maksymalnie udaną egzystencję”. W 1970 r. przyciągnął do siebie grupę młodych polonistów. Agnieszka, koleżanka ze studiów, pisała o nim pracę magisterską. Ja przyszedłem po dedykację na „Pamiętniku”. Zaproszeni na następny poniedziałek czy wtorek zostaliśmy przy Mironie.