Czy Marcin P. był prawdziwym autorem przedsięwzięcia pod nazwą Amber Gold, czy tylko jego inteligentnym wykonawcą? To pytanie od kilku tygodni absorbuje ABW, skarbówkę i prokuraturę. Coraz bogatszy materiał każe poważnie zastanowić się nad drugą hipotezą.
Choćby to, że przez konta Amber Gold przewinęło się o wiele więcej pieniędzy, niż ulokowali tam jego klienci. W sumie – około 2 mld zł. Z pewnością nie były to pieniądze Marcina P., skazanego zaledwie przed kilkoma laty za wyłudzanie drobnych sum kredytów właśnie przez podstawione słupy. A więc czyje? I po co ktoś miałby je przez Amber Gold przepuszczać? Aby je zalegalizować?
To wersja prawdopodobna. Zwłaszcza że – jak słychać na Wybrzeżu – firma nie tylko brała od klientów lokaty, udzielała także kredytów. Ktoś dysponujący sporą sumą niewiadomego pochodzenia nie mógłby udać się z nią do banku, ten bowiem zażądałby podania źródła pochodzenia kapitału. W parabanku takim jak Amber Gold nikt kłopotliwych pytań nie zadaje. Ta sama suma wycofana w charakterze kredytu byłaby już przeprana. Można ją zainwestować w jakiś legalny interes.
Jacek Rostowski podczas debaty sejmowej naszej ciekawości w tej sprawie nie zaspokoił. Dowiedzieliśmy się jednak, że Amber Gold przez prawie dwa lata nie płacił podatków, a stosowny urząd skarbowy nie reagował. Ocknął się dopiero pod koniec 2011 r., kiedy to Marcin P. zapłacił 12,2 mln zł, ale wymiaru tego podatku nie można było zweryfikować. Amber Gold uparcie nie przedstawiał bowiem dokumentów finansowych. Takie przyjazne traktowanie podatnika mogło zachęcać także do prania brudnych pieniędzy.
Przy tak głośnej sprawie nietrudno o przecieki. Łączą one Marcina P. z biznesmenem dobrze znanym na Wybrzeżu. Także z rankingów najbogatszych Polaków.