Od lat POLITYKA postuluje, żeby rozwiązać domy dziecka, a przynajmniej ograniczyć do minimum liczbę dzieci w sierocińcach. Gdy rzuciliśmy to hasło bez mała 15 lat temu, środowisko okołosieroce odsądzało nas od czci i wiary. Możemy jednak mieć satysfakcję, że do opinii społecznej powoli dotarła świadomość o mizerocie wychowania dzieci w instytucjach, które wypuszczają masę ludzi bezradnych, zaburzonych i lgnących do instytucji opiekuńczych w dorosłym życiu.
Fikcja wielofunkcyjna
Oficjalnie dzieci w sierocińcach jest teraz mniej. Ale głównie dlatego, że domy dziecka oficjalnie nazywają się obecnie placówkami socjalizacyjnymi. Przebywa w nich dokładnie 11 106 wychowanków (ostatnie dostępne sprawozdania z 2009 r.). Gdzie się podziała reszta, bo co roku było w domach dziecka 20 tys. z górą?
Otóż wystarczy, że dom taki utworzy w swym budynku hotelik dla gnębionych matek, świetlicę dla dzieci z zewnątrz, pokój rehabilitacyjny lub coś w tym rodzaju (co jest pożyteczne, rzecz jasna), a zamienia się w placówkę wielofunkcyjną, która już nie jest domem dziecka. W placówkach wielofunkcyjnych w 2009 r. przebywało 13 736 dzieci. A w sumie we wszystkich typach całodobowych placówek opiekuńczo-wychowawczych, wliczając w to pogotowia rodzinne, domy dziecka rodzinne i specjalistyczne, przygarniętych było w 2009 r. 29 712 dzieci. Spore miasteczko.
Latami nie było żadnego obowiązku, prócz ludzkiego, żeby liczbę dzieci w bidulach (jak się te placówki potocznie nazywa) drastycznie zmniejszać. Aż do czasu, gdy dyrektywy unijne określiły, że liczba dzieci w placówce nie może przekraczać trzydziestki.