Kiedy Lucynę z Lubawy – tę, która urodziła, uśmierciła, a potem trzymała w zamrażalniku trzy noworodki – przywieziono na przesłuchanie do prokuratury, tłum przed budynkiem krzyczał: „kula w łeb!”, „powiesić ją!”. Policjanci musieli wezwać posiłki. Dopiero kilkudziesięciu mundurowym udało się zapanować nad rozwścieczonymi ludźmi.
Męża Lucyny, Janusza, przesłuchano w charakterze świadka. Oświadczył, że nie miał pojęcia, że żona trzy razy była w ciąży. Ani razu nie natrafił też na ciała swoich synów w zamrażarce. Prokurator nie postawił mu zarzutów. Gdy zwalniano go z aresztu, ludzie też przyszli popatrzeć, z ciekawości. Ale nikt nie krzyczał.
Po kilku dniach emocje opadły i teraz miasto jest już jednak za Lucyną. Straszną rzecz zrobiła, aż trudno uwierzyć, i musi ponieść karę, ale czy tylko ona jest winna? Zaharowana od świtu do nocy, zaniedbana, wszystkie pieniądze w dom, dzieci, w samochód pakowała. W umytych oknach storczyki, w ogrodzie oczko wodne i żywopłot precyzyjnie przystrzyżony, ale sama zęby pogubiła. A on za babami biegał. Raz ją zostawił przecież – po tym, jak urodziła najmłodszą, sześcioletnią Agatkę.
Podobno właśnie o tę ciążę poszło. Bo miała już nie zachodzić. Więc się wyniósł do innej. Wrócił, ale miała mu obiecać, że więcej dzieci nie będzie. Niedługo po urodzeniu Agatki, w 2009 r., Lucyna znowu była w ciąży. Wtedy zabiła pierwszy raz.
Przyznała się od razu do zabicia trzech synów. Prokuratorowi powiedziała, że czuje ogromną ulgę, mogąc w końcu o tym opowiedzieć. Wyjaśniła, że ciała trzymała w zamrażalniku, bo nie potrafiła się ze swymi dziećmi rozstać.