Dystrybucja pomocy staje się systemem pożerającym jej część, a czasami – całość. Tak jest wszędzie w świecie. Czasem trzeba siły, żeby te worki z żywnością i lekami podzielić sprawiedliwie. Zgodnie z zasadami mezopotamskimi z czasów Nabuchodonozora (Nabucco) w Iraku płaci się za to, żeby móc płacić. James Burch, wysokiej rangi urzędnik Departamentu Obrony USA nadzoruje ponad 200 śledztw wdrożonych w związku z niejasnymi drogami, jakimi poszła pomoc udzielana Irakowi i Afganistanowi.
Radiowo-telewizyjna sieć ABC podaje, że zaraza, którą Amerykanie zamierzali wypalić ogniem, sięga na wojnie ich samych i to już na poziomie dowódcy batalionu. Są to prozaiczne honoraria – dla dowódcy lokalnych „panów wojny”, żeby nie atakował w nocy, za zlecenie na budowę kilometra drogi. I to jest OK. Ale niekiedy płaci się nie pieniędzmi, a na przykład dostępem do paliwa z własnej bazy. To już przestępstwo na granicy samobójstwa. Co się opłaca, a co wróci rykoszetem? Na wojnie ocena zależy od warunków chwili. To nie Irakczycy czy Afganowie płacą. Oni tylko oddają część tego, co dostali. Rzecz polega na ułożeniu strumieni finansowych. Ten termin dobrze znają bankowcy, choć żaden się nie przyzna. Jeśli kontrakt w ramach pomocy opiewa na określoną kwotę, a inaczej być nie może, to pomocodawca może liczyć w Azji na co najmniej dziesięć procent back. Ten kto daje 10 procent, liczy na to, że dostanie za łapówkę 2 procent, 5 procent, nawet 7.
Niekiedy, i to już niekoniecznie w czasach wojny, pomoc udzielana jest w taki sposób, żeby samo jej udzielanie wchłonęło większość. Ekspertyzy, eksperci, logistyka ich pracy, etc. Wystarczy przyjrzeć się biurom UNDP w krajach Trzeciego Świata.