Flaga biało-czerwona. Dochód na głowę mieszkańca 20 tys. dolarów. Armia składająca się ze stu ludzi. Rodzina królewska wyznania sunnickiego. Większość obywateli (podwładnych) wyznania szyickiego. Maluteńki emiracik koło Kataru, w pobliży Arabii Saudyjskiej. Baza V floty Stanów Zjednoczonych. Policja użyła wozów polewając demonstrantów wrzącą wodą. Trzy osoby zginęły. To jakiś absurd. Tam nie ma wykształconych i biednych zarazem ludzi jak w Tunezji (dochód 3,5 tys. dolarów) i Egipcie (dochód prawie 4 tys. dolarów). Tam biednymi są najemni Pakistańczycy, Banglijczycy i Filipińczycy, którym powodzi się lepiej niż przedstawicielom warstw średnich w Polsce. Oni nie śmieją protestować pod natychmiastową groźbą ekspulsji.
Oczywiście - widać w Bahrajnie wpływ Egiptu, na który wpływ wywarła Tunezja. Ale Bahrajn to nie Afryka. To Azja muzułmańska zawieszona między większością sunnicką i mniejszością szyicką. Wykorzystuje teraz te lokalne różnice Iran, mocarstwo szyickie, które chce odzyskać wiodącą pozycje w regionie, gdzie zaczyna już odgrywać na nowo pewną rolę szyicki w większości Irak. Podburzenie mieszkańców Bahrajnu przez Zatokę Perską jest zagadnieniem dziecinnie prostym, zwłaszcza że bajecznie bogaty Bahrajn ma tyle telefonów komórkowych, ilu ma mieszkańców. Protesty przeciwko rodzinie królewskiej nie doprowadzą do jej ucieczki, bo dokąd miałaby wyjeżdżać? Zmiana niczego nie przyniosłaby poza konfrontacją, bo Iran chciałby zainstalować tam swoich ajatollahów jako rządców, a flota amerykańska musiałaby się stamtąd wynieść nie wiadomo dokąd. W czwartek odbyła się konferencja prasowa ministra spraw zagranicznych szejka al Khalida, który zapewniał, ze żadne obce siły nie mają wpływu na niezależną politykę Bahrajnu.