62 proc. Amerykanów pytanych po oddaniu głosu, jaki problem uważają za największy, odpowiedziało, że stan gospodarki. Irak, terroryzm, służba zdrowia i energetyka zebrały po mniej więcej dziesięć procent! - czyli znalazły się daleko w tyle na liście wyzwań. Rząd Obamy musi więc zacząć od gospodarki i finansów, tak aby nastroje lęku i niepewności ustąpiły.
To jest zadanie numer jeden, bo Obama musi przede wszystkim pokazać, że dobro kraju ma pierwszeństwo. Trzeba uporządkować system bankowy, udrożnić system kredytowy, rozwiać obawy klasy średniej przed podwyższeniem podatków i robotników przed utratą miejsc pracy. W dziedzinie gospodarki obiecywana przez Obamę zmiana powinna oznaczać tymczasowe, na okres recesji, zwiększenie udziału państwa w amerykańskiej makroekonomii.
Entuzjazm, z jakim świat, od Kenii przez Europę po Japonię, wita wygraną Obamy przypomina, że ma on także wielkie zadania międzynarodowe. Jest pierwszym prezydentem USA z pokolenia w istocie już pozimnowojennego. Ani on, ani jego rywal John MCain nie są na szczęście dla polityki światowej izolacjonistami. Lecz rząd Obamy powinien wyraźnie odejść od unilateralizmu epoki Busha. Zmiana powinna więc oznaczać multilateralizm, gotowość do partnerskiej współpracy z wszystkimi państwami nie nastawionymi konfrontacyjnie i z międzynarodowymi instytucjami starającymi się rozwiązywać problemy globu. Bardzo pożądane i symboliczne byłyby podróże nowego prezydenta do Afryki i Europy (ale jeszcze nie do Rosji).
Trzecim zadaniem nowej ekipy amerykańskiej centrolewicy jest Bliski Wschód. Wprawdzie czas na poświęcenie mu większej uwagi przyjdzie zapewne dopiero po pierwszych sukcesach w dziedzinie gospodarki, to jednak Obama już dziś musi wysłać jakiś jasny sygnał adresowany do tego kluczowego rejonu świata.