Kasety wideo z dokumentem „Woodstock" trzymam do dziś. Była chwila, że odtwarzacz zamiast filmu wyświetlił szumiącą ciemność, ale na szczęście to nie nagranie przepadło, tylko urządzenie się zepsuło. Nie oglądam filmu często - raz na kilka lat mi wystarczy. Właśnie mija czterdziesta rocznica zlotu pod Nowym Jorkiem. Zlotu, który zapisał się w historii muzyki rockowej, ale i społecznej historii świata zachodniego. Pół miliona ludzi na farmie Maksa Yasgura stworzyło na kilka dni wspólnotę muzyki i idei. Ta farma stała się Utopią, miejscem, które istnieje w pamięci i wyobraźni do dziś. Nie mogła przetrwać w rzeczywistości i nie przetrwała. Ale trwa jako legenda pokolenia. Ludzie się policzyli i od tej pory wszystko było już inaczej.
Filmowy dokument Mike'a Wadleigha pokazuje prawdę: muzyka była wspaniała, ale nie zawsze; ludzie byli wspaniali, ale też nie zawsze. Jednak w zasadzie było fantastycznie. Nie mogło być inaczej, skoro grali Hendrix i The Who, Santana i Canned Heat, Grateful Dead i Joan Baez, Mountain i Jefferson Airplane, Joe Cocker i Janis Joplin. I wielu innych, nie mniej wtedy wielbionych. Same nazwy przyprawiały o dreszcz. Ludzie słuchali. Jedli, pili, palili, kochali się i słuchali. Czegoś podobnego jeszcze nie było.
Szczęśliwcy, myśleli o nich tacy jak ja, mieszkańcy innej Utopii: raju socjalizmu. Tacy jak ja nie mieli szans dotrzeć na farmę, gdzie Naród Woodstock świętował wolność, pokój i miłość - po swojemu, ale nie na czyjkolwiek rozkaz. Moje stare kasety nagrałem sobie dopiero w pierwszych latach 90., z telewizji BBC, w Londynie. Przez ponad 20 lat o Woodstock słuchałem i czytałem, ale zobaczyć nie mogłem, ani jako uczestnik, ani jako widz. W PRL jedyna telewizja, państwowa, filmu nie pokazała.
Hipisi, kontrkultura w Stanach i w Europie Zachodniej, to się nie nadawało do socjalistycznego wychowania młodzieży.