Przyjechał autobus, by zabrać chłopców na Wybrzeże Kości Słoniowej" - wiadomość ta błyskawicznie rozeszła się po Bohicon w Beninie. Wkrótce wiedzieli o tym wszyscy, nawet w wioskach najbardziej oddalonych od miasta i w szałasach na brzegu rzeki Ouémé. Autobus nie rzucał się w oczy, był bowiem zaparkowany w dzielnicy po drugiej stronie torów kolejowych. Kierowca Lassau czekał cierpliwie dwa dni, zanim mógł ponownie uruchomić silnik. Mieliśmy odjechać tej nocy, najpóźniej jutro rano. Wszystko zależało teraz od Augustina, przemytnika dzieci.
Chłopcy po 20 euro
Bohicon to miasto średniej wielkości, zamieszkane przez 150 tysięcy osób, obowiązkowy przystanek na drodze łączącej Kotonu (siedzibę rządu Beninu) z północą kraju. Między rzeką Ouémé (na wschodzie) a granicą z Togo (na zachodzie) są setki, a może nawet tysiące miejscowości, gdzie ludzie wegetują w skrajnej nędzy. Augustin przybył do jednej z nich, Dehounty, gdzie spotkał się z radą starszych. W cieniu wielkiego drzewa opowiadał im, że „szuka dzieci do pracy przy międzynarodowym projekcie na Wybrzeżu Kości Słoniowej". Cóż za eufemizm! W istocie kupił trzech chłopców, którzy mieli być potem bezlitośnie eksploatowani na plantacjach kakao. Za młodszych zapłacił dziesięć tysięcy franków (15 euro), za starszego trochę więcej - 15 tysięcy franków (ok. 20 euro).
Benin to jeden z najbiedniejszych krajów świata. Oprócz biedy drugą bolączką jest kwitnący tu handel dziećmi. U źródeł tego problemu tkwi praktykowana powszechnie poligamia. Niektórzy mężczyźni w Dehouncie mają po pięć kobiet, a każda z nich rodzi średnio pięcioro dzieci. Lucien Houmenou spłodził ich dwadzieścioro, ale nie ma za co ich utrzymać. Postanowił zatem jedno sprzedać.
Kto twierdzi, że handel ludźmi w Afryce to już zamierzchła historia, bardzo się myli. Na początku XXI wieku wciąż można za nędzne grosze kupić młodocianych robotników do pracy.
Reklama