Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Benzyna plus minus

Polityczna awantura o nowy podatek drogowy

Jarosław Kaczyński podczas konferencji prasowej pod hasłem „Nie dla benzyny po 6 zł”, sierpień 2011 r. Teraz znów powiedział „nie”. Co powie jeszcze? Jarosław Kaczyński podczas konferencji prasowej pod hasłem „Nie dla benzyny po 6 zł”, sierpień 2011 r. Teraz znów powiedział „nie”. Co powie jeszcze? Witold Rozbicki / Reporter
Forsując nowy podatek drogowy, PiS zdecydował się na samochodowe zderzenie z własnym elektoratem. Skutki mogły być poważne. Dlatego Jarosław Kaczyński w ostatniej chwili nacisnął hamulec.
Pomysł nowej daniny zrodził się w Ministerstwie Infrastruktury już wiosną ubiegłego roku. Na zdjęciu minister infrastruktury Andrzej Adamczyk.Adrian Grycuk/Wikipedia Pomysł nowej daniny zrodził się w Ministerstwie Infrastruktury już wiosną ubiegłego roku. Na zdjęciu minister infrastruktury Andrzej Adamczyk.
Nowa opłata drogowa przełożyłaby się na ceny paliwa, a to odczułyby miliony posiadaczy pojazdów mechanicznych.PantherMedia Nowa opłata drogowa przełożyłaby się na ceny paliwa, a to odczułyby miliony posiadaczy pojazdów mechanicznych.

Artykuł w wersji audio

„Kiedy wzrasta cena paliwa, wzrastają ceny innych produktów. A dodatkowo mamy jeszcze podwyżkę VAT” – z ogniem w oczach tłumaczy Mariusz Błaszczak. Wideo z wypowiedzią ministra spraw wewnętrznych zrobiło ostatnio furorę w internecie. Powstało w grudniu 2010 r., kiedy cena litra benzyny zbliżyła się do 5 zł. Błaszczak wraz z Beatą Szydło zwołali wówczas na stacji benzynowej konferencję prasową, by potępić premiera Donalda Tuska, że nie chroni Polaków przed paliwową drożyzną i nie bierze przykładu z Jarosława Kaczyńskiego.

„Premier Kaczyński spotkał się z szefami firm paliwowych i tam uzgodniono, że można zmniejszyć marże na paliwa po to, żeby Polacy mniej płacili za tankowanie swoich samochodów” – wyjaśniała Szydło nieświadoma, że za siedem lat to jej przyjdzie tłumaczyć się ze wzrostu cen paliw. Na Facebooku i Twitterze pod hasztagiem #BenzynaPlus wezbrała fala protestu przeciwko nowemu podatkowi paliwowemu, który cenę litra benzyny doprowadzi do poziomu, jaki kiedyś tak oburzał Błaszczaka.

Jarosław Kaczyński w 2011 r., gdy cena ropy dochodziła do 140 dol., jako lider opozycji demonstrował dziennikarzom kanister na benzynę z wyrysowaną podziałką wskazującą, do którego miejsca płacimy za paliwo, a ile zabiera fiskus. Ponad połowę ceny stanowią podatki! – grzmiał, podkreślając, że takie obciążanie kieszeni Polaków jest niedopuszczalne i trzeba obniżyć akcyzę. Kilka dni temu podczas debaty na temat ustawy o Funduszu Dróg Samorządowych wyszedł z sali sejmowej, by nie słuchać nieustannego wypominania, co kiedyś mówił. Ławy rządowe także świeciły pustkami.

Wszystko musieli wziąć na klatę wnioskodawcy projektu, do którego przylgnęła już nazwa „paliwo plus”, posłowie PiS Zbigniew Dolata i Bogdan Rzońca. Przekonywali, że podatków w polskim paliwie wcale nie jest tak dużo. Tacy Niemcy aż 60 proc. oddają fiskusowi.

A zresztą opłata drogowa nie będzie nowym podatkiem. To opłata celowa na budowę dróg samorządowych. Niech totalna opozycja przestanie kłamać, bo władza pomocną rękę wyciąga do samorządów, które nie mają za co budować i remontować dróg gminnych i powiatowych. Nowa opłata w wysokości 20 gr za litr, a po doliczeniu podatku VAT 25 gr, trafi do najbiedniejszych rejonów Polski. – Na samorządowych drogach rocznie ginie tysiąc osób! – wołał poseł Dolata i pytał posłów opozycji, czy chcą mieć na sumieniu tyle istnień. Nowe drogi zbudowane za pieniądze z nowej opłaty poprawią stan bezpieczeństwa, a jednocześnie dadzą małym polskim firmom budowlanym pracę.

Te 25 gr to będzie „nieodczuwalny uszczerbek w kieszeniach Polaków”. Zwłaszcza że ceny paliw są relatywnie niskie, a producenci mają nie przerzucać całej opłaty na konsumentów. Orlen nawet wydał oświadczenie, że taka amortyzacja będzie możliwa. Specjaliści od rynku paliw uśmiechali się jednak ironicznie, bo podobne obietnice, składane pod naciskiem polityków, to nic nowego. Nie miejmy złudzeń, w ciągu dwóch, trzech tygodni od wprowadzenia nowa opłata pojawi się w całości na dystrybutorach – przewidywali eksperci z branżowego portalu E-petrol.

Potrzebne pieniądze

Ustawa, choć firmowana przez posłów, była oczywiście projektem rządowym. To tradycyjny trik stosowany dziś na masową skalę. Niewygodne projekty udają, że zostały stworzone przez grupę posłów, którzy często nawet nie wiedzą, co firmują, bo podpisy składają in blanco. To pozwala szybko załatwić sprawę, unikając trudnych konsultacji społecznych i uzgodnień międzyresortowych, wymaganych przy projektach rządowych. A w razie kłopotów zawsze można się wycofać, zwalając wszystko na nadgorliwych parlamentarzystów.

Pomysł nowej daniny narodził się w Ministerstwie Infrastruktury i Budownictwa już wiosną ubiegłego roku. Na początku mówiono o nim z pewną rezerwą, jako o jednym z wariantów, zasłaniając się ekspertami, którzy mieli go suflować. Minister infrastruktury Andrzej Adamczyk, pytany o finansowanie rządowego programu budowy dróg krajowych w latach 2014–23, przyznawał, że jest z tym problem, a podwyżka opłaty paliwowej to jedna z możliwości. Wyjaśniał, że dodatkowe pieniądze są potrzebne, bo rząd PO-PSL zostawił po sobie nierealnie rozdęty plan inwestycji bez zagwarantowanych finansów. Rząd PiS nie chce redukować planu, przeciwnie – chce go powiększyć, ale musi znaleźć brakujące miliardy.

Wtedy jednak premier Beata Szydło ostro karciła ministra, stwierdzając, że podwyżka opłaty paliwowej nie wchodzi w rachubę. Rozważania na temat podatku od paliw psuły świeży efekt 500 plus i burzyły opowieść, że „wystarczy nie kraść, żeby starczyło na wszystko” – na dzieci, na górników, na drogi i na obniżkę wieku emerytalnego.

Nie wystarczy. To było oczywiste od początku. Stąd nowe podatki i opłaty, m.in. podatek bankowy, podatek od sprzedaży detalicznej (chwilowo zawieszony), podatek węglowy (w rachunkach za prąd, zwany „opłatą przejściową”, a niebawem też za „dostęp do mocy”). W przygotowaniu inne powszechne daniny, jak np. opłata środowiskowa (za wodę), na media narodowe czy podatek od centrów handlowych. Podreperowaniu budżetu służy też utrzymanie 23 proc. VAT, choć miało być na powrót 22 proc., czy pozostawienie niskiej kwoty wolnej od podatku mimo obiecanej podwyżki do 8 tys. zł.

Na niedawnym kongresie PiS wicepremier Mateusz Morawiecki przekonywał jednak, że rząd nie podnosi podatków, gospodarka szybko się rozwija, zaś budżet notuje wyjątkową nadwyżkę, czego wcześniej nie było. Tymczasem kilka tygodni później PiS zdecydował się na forsowanie nowego podatku drogowego, uderzając już nie w mitycznych bankierów, ale we własnych wyborców.

Droższy autogaz

Nowa opłata drogowa, odrębna od istniejącej już opłaty paliwowej, a na dodatek co roku waloryzowana o wskaźnik inflacji, przełożyłaby się na ceny paliwa, a to odczułyby miliony posiadaczy pojazdów mechanicznych (zarejestrowanych jest ich w Polsce ponad 20 mln). Przykładowo: kierowca jeżdżący samochodem palącym średnio 10 l/100 km i przejeżdżający rocznie 30 tys. km zapłaciłby dodatkowo 750 zł. – Wszyscy musimy się też liczyć z wyższymi cenami towarów i usług. W pierwszej kolejności odbije się to na towarach podstawowych, zwłaszcza żywności. I to nie tylko dlatego, że ich wytworzenie wymaga dużej ilości paliwa, ale dlatego, że w ich przypadku elastyczność popytu jest najmniejsza. Łatwiej uzasadnić podwyżkę, a nikt nie zrezygnuje przecież z kupowania chleba, ziemniaków czy mleka – przewidywała dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Konfederacji Lewiatan.

Nowa opłata szczególnie dotknęłaby użytkowników samochodów na autogaz, a to paliwo masowo stosowane, zwłaszcza przez mieszkańców niewielkich ośrodków, tych, którzy mało zarabiają, ale dużo jeżdżą. Wielu z nich to wyborcy PiS. Autogaz jest tańszy niż benzyna, więc jego cena wzrosłaby w większym stopniu (benzyna o ok. 6 proc., LPG o 11 proc.). Na dodatek auta w wersji LPG na pokonanie 100 km potrzebują więcej kilogramów gazu niż litrów benzyny, więc ich właściciele w większym stopniu łożyliby na nowy fundusz.

Nic dziwnego, że elektorat zakipiał wściekłością, a tabloidy krzyczały: „dlaczego oszukaliście Polaków?!”, „podnosicie nam ceny paliwa, a wozicie się za nasze pieniądze!”. Wśród posłów PiS doszło do małego buntu, który prezes musiał ostro pacyfikować. Najmłodszy poseł Łukasz Rzepecki wyrósł na gwiazdę, gdy w płomiennym przemówieniu zapowiedział, że zagłosuje przeciw nowej opłacie, i wezwał kolegów z PiS, by postąpili podobnie. Nawet najwięksi zwolennicy polityki rządu byli zdezorientowani, a komentatorzy się zastawiali: po co PiS wojna z elektoratem? Czy warto umierać za drogi samorządowe?

Ale czy naprawdę chodziło o drogi samorządowe? Choć sugeruje to tytuł ustawy o Funduszu Dróg Samorządowych, to analiza nowej opłaty wskazywała, że samorządy skorzystałyby na niej najmniej. Obliczono, że przy obecnym poziomie sprzedaży paliw roczne wpływy z nowej opłaty wyniosą 4–5 mld zł. Z tego ok. 1 mld zł weźmie budżet z VAT, a ok. 2 mld zł trafi do nowego Funduszu Dróg Samorządowych. Reszta zasili Krajowy Fundusz Drogowy, którego zadaniem jest finansowanie rządowego programu budowy dróg krajowych i autostrad.

Samorządy na remonty i budowę dróg w ramach programu rozwoju gminnej i powiatowej infrastruktury drogowej (to kontynuacja programu tzw. schetynówek) mają dziś zagwarantowane w budżecie 800 mln zł. Pierwotnie miały dostać 1 mld zł, ale minister Adamczyk zabrał im 200 mln zł, bo potrzebował na program Mieszkanie plus. Fundusz Dróg Samorządowych zastąpiłby budżetowe finansowanie. Tak więc z zebranych 5 mld zł samorządy per saldo dostałyby dodatkowo tylko 1 mld zł.

Poparcie eksperta

Na głównego beneficjenta wyrastał minister finansów, bo dostałby ekstrapodatek i jeszcze zaoszczędził na schetynówkach. A z samorządowego języka zniknęłaby nazwa odwołująca się do szefa PO, co też ma swoją wartość. Na tym potencjalne korzyści się nie kończyły, bo nowy fundusz służyłby nie tylko finansowaniu lokalnych dróg, ale także budowie infrastruktury wodno-kanalizacyjnej leżącej w pasie drogowym (a tu zwykle takie instalacje powstają). Pieniądze na schetynówki były przeznaczane wyłącznie na drogi. Samorządowcy podejrzewali, że dopisanie nowego celu wiąże się z chęcią uchronienia Polski przed unijnymi karami za spore opóźnienia w realizacji dyrektywy ściekowej.

Dyrektor Adrian Furgalski z Zespołu Doradców Gospodarczych TOR pozytywnie oceniał projekt. – Musimy w większym stopniu finansować budowę i utrzymanie dróg z krajowych środków. Fundusze unijne niebawem się skończą, zresztą obecny budżet jest zagrożony. Brexit może sprawić, że na polskie drogi będzie mniej pieniędzy, niż pierwotnie przewidziano. Na dodatek wicepremier Morawiecki zapowiedział budowę trasy ekspresowej Via Carpatia wzdłuż wschodniej granicy, a tę inwestycję musimy realizować z własnych pieniędzy – twierdził Furgalski. To na niego kilkakrotnie powoływali się posłowie PiS, by wykazać, że nowy fundusz ma poparcie niezależnych ekspertów.

Sam zapewniał, że z projektodawcami nic go nie łączy. Na niedawnym Kongresie Drogowym przekonywał po prostu, że wskazane byłoby podniesienie opłaty paliwowej (proponował 10 gr/l), bo dotychczasowe zadłużanie Krajowego Funduszu Drogowego doprowadziło już do 66 mld zł długów. – Same odsetki kosztują 2,5 mld zł rocznie. Za te pieniądze można zbudować 60 km autostrady – przekonywał.

Szczególnie cieszyło go, że projektodawcy posłuchali jego sugestii i poza nową opłatą drogową przewidzieli też większe wykorzystanie akcyzy. Podatek akcyzowy od paliw daje budżetowi ok. 30 mld zł rocznie. Z tego 18 proc. musi zostać przeznaczone na drogi i kolej. Projekt zakładał, że ten udział wzrośnie do 22 proc.

Z nowej opłaty cieszyła się za to branża budowlana. – Musimy stworzyć stabilny system finansowania budownictwa drogowego. Od tego zależy nie tylko jakość polskich dróg, ale stabilność branży budowlanej – przekonywał Jan Styliński, prezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa. – Nowa opłata to dobry pomysł pod warunkiem, że system dzielenia pieniędzy na inwestycje samorządowe będzie przejrzysty i zrozumiały.

Partyjne drogi

Bez wątpienia drogi publiczne w Polsce nie mają charakteru partyjnego – zapewniał w Sejmie poseł Rzońca. Chciał nakłonić posłów opozycji do ponadpartyjnej zgody w sprawie opłaty drogowej. Bezskutecznie. Bo dziś wszystko ma charakter partyjny, także drogi. Dowiodła tego premier Beata Szydło, mówiąc, że nowy fundusz „da możliwość realizacji drogi do każdego domu w Polsce, a nie tylko tam, gdzie mieszkają działacze Platformy Obywatelskiej”. Jej emocjonalne wystąpienie w obronie poselskiego projektu było o tyle zabawne, że wcześniej minister infrastruktury udawał, że nie zna szczegółów, i deklarował, że rząd dopiero zajmie stanowisko w tej sprawie.

Pani premier nie pochwaliła się, że choć fundusz jeszcze nie powstał, to do miejsc, gdzie mieszkają politycy PiS, już buduje się drogi. Sama wie o tym najlepiej, bo od niedawna korzysta ze świeżo wyremontowanej za publiczne pieniądze gminnej drogi prowadzącej do jej domu w Przeciszewie. Liczący 700 m odcinek jest formalnie drogą publiczną, choć w rzeczywistości prywatną, bo dostępny jest wyłącznie dla rodziny Szydłów.

I właśnie partyjność, jak się wydaje, mogła być kluczem do zrozumienia istoty nowego Funduszu Dróg Samorządowych. To był element nie tyle wyrównywania szans, poprawy stanu dróg w biednych gminach, ile pomysł na kampanię przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi. „Wojewodowie dostaną taki instrument, który potulnym samorządowcom będzie dawał środki na drogi, a tym, którzy nie wspierają dobrej zmiany i Prawa i Sprawiedliwości, tych środków nie będzie dawał” – ostrzegał w TVN24 prezydent Słupska Robert Biedroń.

Choć w myśl nowej ustawy wszystkie samorządy mogłyby aplikować o pieniądze na drogi, wnioski rozpatrywałyby komisje przy wojewodach, a ostatnie słowo należałoby do ministra infrastruktury. On też dzieliłby pieniądze między województwa i sam bezpośrednio dysponował ich częścią w sprawach „szczególnie istotnych dla zapewnienia spójności sieci dróg publicznych lub bezpieczeństwa ruchu”. Odwołania by nie było. No, chyba że do instancji najwyższej. Do prezesa.

Ale prezes wkroczył jeszcze, zanim doszło do uchwalenia ustawy. „Będziemy szukać innych metod na zgromadzenie środków potrzebnych na budowę. Na pewno nie będziemy sięgać do kieszeni obywateli” – oświadczył Kaczyński, wycofując projekt. Sprawa została uchylona jednym telefonem, wszystkie rządowe argumenty na rzecz nowej opłaty zawisły w próżni. Może projekt wróci w innym momencie i znów je usłyszymy. Z PiS-em wszystko jest możliwe.

Polityka 29.2017 (3119) z dnia 18.07.2017; Polityka; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Benzyna plus minus"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną