Staczanie się Instytutu Pamięci Narodowej postępuje. Niedawno dowiedzieliśmy się, że IPN zatrudnił wydawcę książek zaprzeczających, że Holokaust pochłonął 6 milionów Żydów.
Teraz w tym samym kontekście antysemickim przychodzi wiadomość o wypowiedzi pracownika lubelskiego oddziału IPN, dr. Tomasza Panfila. Napisał w „Gazecie Polskiej”, że Żydom w Polsce pod okupacją hitlerowską nie było tak źle.
Jeśli pisze to historyk z wykształcenia i wykładowca katolickiej uczelni (KUL), a na dodatek szef pionu edukacyjnego IPN, to jest to nie tylko plama na prestiżu instytucji, lecz także podłe kłamstwo. A w tej podłości jest metoda. Chodzi o spychanie zagłady Żydów polskich na margines pamięci narodowej (a to o tę pamięć ma się troszczyć naukowo i edukacyjnie IPN!).
Pomniejszanie znaczenia i skali zagłady Żydów trudno pojąć komuś przywykłemu do standardów naukowych. Lecz tu chodzi o nową politykę historyczną. Wydaje się, że jej kierunek pod obecnymi rządami to eksponowanie martyrologii Polaków, a nie polskich Żydów i to, co nazwano „obroną dobrego imienia” kraju.
Sprawa Panfila kompromituje Polskę
Elementem tej obrony ma być walka z wizerunkiem Polski jako kraju antysemickiego i na tym tle współpracującego z nazistami przy eksterminacji polskich Żydów. I w tym duchu można odbierać obie sprawy: etatu dla wydawcy negacjonisty i artykułu innego nowego pracownika IPN. Obie są szkodliwe dla wizerunku IPN i Polski pod rządami PiS, bo właśnie dostarczą nowych przykładów, że antysemityzm jest dziś tolerowany tam, gdzie powinien być zwalczany.