Leonard Cohen ma dziś 77 lat i od dawna wypracowane własne tempo pracy. Przez prawie pół wieku nagrał 12 płyt z klasycznymi i pięknymi, choć depresyjnymi piosenkami, walcząc przy okazji z własną depresją. Walkę tę najpierw ułatwiały mu alkohol i narkotyki, potem kolejne romanse, a w końcu coraz dłuższe, liczone w latach, pobyty w buddyjskim centrum Mount Baldy. Tam, pod okiem swego mistrza zen (obecnie 104-letniego), poddawał się klasztornej dyscyplinie i – jak sam to określa – „zgłębiał naturę rzeczy”.
Cierpliwość jest wpisana w każdy element świata Cohena. Muszą się nią wykazywać fani, którzy na nowy album „Old Ideas” czekali od ośmiu lat. I dziennikarze, którzy – tak jak ja – zabiegali o kontakt z artystą. Przy okazji poprzedniej płyty wysłałem nawet mail do klasztoru z prośbą o kontakt z Cohenem. Odpowiedź przyszła dopiero po roku, też mailem – od samego artysty. I była zwyczajowo lakoniczna: „Jestem w tej chwili w Mount Baldy. Nie mogę udzielać wywiadów”.
Po kilku latach nadarzyła się jednak okazja do spotkania – prezentacja nowej płyty w Paryżu. Pytam więc, jak mógł wytrzymać w Mount Baldy, w środowisku pozbawionym muzyki, przez wiele lat odizolowany od świata. – Zawsze można sobie mruczeć pod nosem, tego przecież w klasztorze nie zabraniają – odpowiada.
Może dlatego na „Old Ideas” – nowej płycie, która ukaże się 30 stycznia – jego głos, nagrywany niezwykle blisko mikrofonu, operujący na poziomie szeptu, zamienia się chwilami w basowy pomruk. Prawie jak w piosenkach Toma Waitsa.