Kręcony przez 12 lat z tymi samymi aktorami „Boyhood” Richarda Linklatera to niezwykła, olśniewająca medytacja na temat dojrzewania, rodzicielstwa i upływu czasu. Bezpretensjonalny, skromny, blisko trzygodzinny film po miesiącu rozpowszechniania zarobił na amerykańskim rynku ponad 8 mln dol. (kosztował 2,4 mln). Znacznie więcej niż przeciętna niezależna produkcja. Doceniono go też w Europie, gdzie subtelne wartości artystyczne nie odstraszają mniej ambitnej publiczności. Na tegorocznym Berlinale Linklater został uhonorowany za reżyserię. Wróży mu się też przynajmniej kilka oscarowych nominacji.
Recenzenci podkreślają niezwykły sposób realizacji oraz poetyckie piękno złożonej z okruchów codzienności opowieści. Opiniotwórczy „The New York Times” uznał „Boyhood” za jedno z największych wydarzeń amerykańskiego kina nie tylko roku, ale całej dekady. Czołowy krytyk „Los Angeles Review of Books” dopatrzył się w niepozornym, realistycznym obrazie Linklatera odbicia autobiografii noblisty J.M. Coetzeego „Chłopięce lata. Sceny z prowincjonalnego życia”. Pochwał nie szczędził też brytyjski dziennik „The Guardian”, porównując unikatowy eksperyment reżysera do działania wytrawnego, doświadczonego jezuity biorącego na wychowanie chłopca, a wypuszczającego w świat w pełni ukształtowanego mężczyznę.
„Boyhood” mówi o dojrzewaniu i wchodzeniu w dorosłość z punktu widzenia dzieci i rodziców. Jest intymną kroniką pisaną kamerą, której ramy czasowe symbolicznie wyznaczają kolejne etapy szkolnej edukacji. Od przekroczenia bram podstawówki po wybór kierunku i niepewne, pierwsze kroki na studiach. Błękitnookiego delikatnego chłopca o imieniu Mason, z lekko dziewczęcymi rysami twarzy, poznajemy w wieku 6 lat. W prologu z rozmarzeniem wpatruje się w obłoki przesuwające się po niebie, jakby próbując odgadnąć tajemnicę swego losu. Kończymy znajomość, gdy osiąga pełnoletność i niezbyt przekonująco wzbrania się przed wzięciem narkotyku, zachęcany przez koleżankę z akademika.