Pamiętam warszawskie spotkanie z Péterem Esterházy’m po ukazaniu się „Harmonii Caelestis” (w znakomitym przekładzie Teresy Worowskiej). Otóż liczną publiczność oprócz standardowych bywalców (studentów i zapuszczonych okularników z reklamówkami) stanowił kwiat arystokratyczny w nienagannie skrojonych garniturach i beżowych, wytwornych garsonkach. Jeden z panów zwrócił się wzruszony do pisarza: „Mon cher cousin! Przywracasz mi wiarę. Wreszcie ktoś opisał naszą kastę i nie jest to wspomnienie pośmiertne…!”.
„Harmonia Calestis” to nie jest typowa autobiografia ani też saga najważniejszego rodu Węgier. Ta powieść jest jak model do składania. Znajdziemy w niej wszystko: historię upadku rodu, a właściwie niszczenia go przez komunistyczne państwo, metaforę rozbitego świata dawnych form, archetypowe zabicie ojca i ironiczny obraz pamięci.
Esterházy na początku ponoć miał zamiar spisać po Bożemu dzieje rodu. Wszak jeden z Esterházych, muzyczny książę, w połowie XVIII wieku zatrudniał Josepha Haydna jako kapelmistrza, inny niechlubnie wsławił się w czasie w sprawie Dreyfusa, zaś jego własny dziadek u schyłku Austro-Węgier był premierem, a potem znanym politykiem międzywojnia. Odrzucił go jednak szybko, bowiem jego celem nie było, jak w sagach rodzinnych, nostalgiczne idealizowanie przeszłości. Nostalgia zawsze fałszuje przeszłość – mówił Esterházy. Jemu zaś zależało na pokazaniu dystansu, jaki nas od niej oddziela.
Dlatego pierwsza część składa się z historii o ojczulku, które rozgrywają się w różnych momentach dziejów, natomiast ojczulek jest jakby ten sam. Czym bowiem jest historia, jeśli nie powtarzalną sekwencją ojców i synów?