Janusz Wróblewski: – Co znaczy Ederly?
Piotr Dumała: – Nie wiem, to słowo mi się przyśniło. Sen był o mężczyźnie, konserwatorze zabytków, który przyjeżdża w poszukiwaniu pracy do małego miasteczka, gdzie biorą go za syna, który przed wielu laty opuścił dom rodzinny i słuch o nim zaginął, uznano go za zmarłego. Pomyślałem, że to ciekawy punkt wyjścia. W sam raz na dziwną, psychoanalityczną, kafkowską powieść. Spisywałem ją etapami. Odcinki drukował miesięcznik „Kino”. Do każdego dołączałem rysunek. Doszedłszy mniej więcej do połowy, po dwóch latach straciłem serce do tej historii. W 2009 r. opowiedziałem o tym jako o pomyśle na film Beacie Liszewskiej, montażystce „Lasu”. Ona zachęciła mnie do napisania scenariusza.
Wyludnione powojenne miasteczko niczym z Schulza. Mityczny ojciec-Demiurgos, żywcem przeniesiony z „Traktatu o manekinach”. Dybuki dawnych mieszkańców. To metafora Zagłady?
Zupełnie nie. Daleki jestem od tematu Holocaustu, także Schulza. Ale każdy widzi to, co mu podpowiada wyobraźnia. Przykładowo dla pana to ojciec z Schulza, dla mnie w tle opowieści stoi mój ojciec. Postać może też schulzowska, na wpół realistyczna. Urodzony jeszcze w zaborach w carskiej Warszawie, gdy żył Freud, gdy kształtował się kubizm. Był wynalazcą. Trochę szalonym, tacy też byli jego przyjaciele. Przez 70 lat przesiadywał codziennie, oprócz niedziel, po 10–12 godzin w odziedziczonym po swoim ojcu warsztacie ślusarsko-tokarskim, gdzie chodziły tokarki jeszcze z XIX w. Miał srebrnego przedwojennego forda z płóciennym odkrywanym dachem, którym jeździłem z nim i z mamą we wczesnym dzieciństwie.