„Szekspir z St. Louis” – tak go nazwał Bob Dylan. „Jedno z moich największych świateł po prostu zniknęło” – napisał na Twitterze Keith Richards, gitarzysta The Rolling Stones. Chuck Berry zmarł 18 marca w swoim domu w St. Charles County w stanie Missouri. Wcześniej jego rodzina wezwała na miejsce służby ratownicze, po tym jak muzyk stracił przytomność. Tamtejsza policja poinformowała media, że zgon stwierdzono po nieudanej reanimacji. Artysta miał 90 lat. Zmarł dokładnie pięć miesięcy po swoich urodzinach. Zapowiedział wtedy, że w 2017 r. pojawi się na rynku jego ostatnia płyta, zatytułowana po prostu „Chuck”. Krążek miał być pierwszym od 38 lat (album „Rock It” ukazał się w 1979 r.) wydawnictwem muzyka. Na premierę wciąż czekamy. Zapewne w tych okolicznościach ukaże się lada chwila.
„Legenda”, „twórca kaczego chodu”, „autor takich przebojów jak »Maybellene«, »Johhny B. Goode«, »Sweet Little Sixteen« i »Roll Over Beethoven«”, „jeden z pierwszych zasłużonych w Rock&Roll Hall of Fame” – te słowa najczęściej pojawiają się w mediach po śmierci Berry'ego. I to wszystko prawda. Berry był jednak kimś więcej: pierwszym, bywało, że kwestionowanym królem rock and rolla, muzycznym pionierem, poetą i twórcą jednego z pierwszych rockowych bohaterów.
Chuck Berry jedzie w nieznane
Wspomnienie o artyście można by było zacząć od tego, jak to młody Keith Richards zaczął rozmawiać z Mickiem Jaggerem tylko dlatego, że ten miał pod pachą płytę „Rockin’ at the Hops” (1960) Berry’ego, lub od anegdoty na temat słynnego „kaczego chodu”, lub od analizy piosenki „My Ding-a-Ling” (1972) traktującej o – wedle uznania – srebrnych dzwonkach lub męskim przyrodzeniu.