Kiedy przyjechał do Wrocławia, miał ze sobą wielki plecak turystyczny. Pomyślałam, że chce się przebrać przed spotkaniem autorskim, ale miał tam tylko jeden przedmiot: laptopa. I ten laptop, maszyna do pisania, ołówek - patronowały mu przez całe dorosłe życie. Mirosław Nahacz, jeden z najzdolniejszych prozaików młodego pokolenia, został kilka dni temu znaleziony w piwnicy swojego domu. Dziś w rodzinnym Beskidzie Niskim odbył się jego pogrzeb.
„Rzeczywistość nabrała ochoty na wypowiedź i w tym celu wybrała sobie Nahacza, a on zgodził się jej wysłuchać i zapisać - pisał o nim Andrzej Stasiuk. Tak, Szanowne Panie i Panowie, Mirosław Nahacz jest wybrańcem. Tutaj mam absolutną pewność."
Mieszał w Beskidzie, niedaleko Andrzeja Stasiuka i Moniki Sznajderman. Szefowa Wydawnictwa Czarne znała go od dziecka. Przyjaźnił się z jej dziećmi. Monika Sznajderman śmiała się, że taki talent narodził się pod samym nosem wydawców. Wkrótce wydali „Osiem cztery" - debiut dziewiętnastolatka. Nadeszła fala popularności młodych polskich debiutantów. Autor wyjechał do Warszawy i zaprzyjaźnił się z Dorotą Masłowską, Kazikiem Malinowskim, Agnieszką Drotkiewicz, Michałem Sufinem. Pędzili czas na rozmowach na warszawskiej Pradze.
- Wyobrażasz nas sobie za kilka lat? - mówił wspominając z dumą swoich przyjaciół. Ale był skromny, czasem wręcz introwertyczny, zanurzony w sobie. Zapalał się nagle, kiedy mówił o książkach. Wiedział, że chce zostać pisarzem i pisarstwo dawało mu ten rodzaj najwyższej ekstazy: poczucie wolności i komunikacji ze światem. Choćby chwilową pełnię, harmonię.
Ale był typem, który lubił doświadczenia i szedł na całego, eksperymentował bez lęku - i w literaturze i w życiu.
Jeden z najzdolniejszych prozaików młodego pokolenia. Umarł za wcześnie.
Reklama