Jak dowiemy się na początku filmu, w Londynie rozpowszechniane są wiadomości o śmierci Jamesa Bonda, który nie wrócił z tureckiej wyprawy. Jego szefowa, zasadnicza w każdym momencie M, pisze nawet nekrolog, ale widz ani przez moment nie wątpi, że agent pojawi się wkrótce cały i zdrowy. Co się sprawdzi tylko częściowo. Bond stawi się bowiem pewnego dnia w pracy, ale jakby nie ten sam. Najkrócej można by powiedzieć, że w nowym, 23 Bondzie mało jest dawnego Bonda. Superbohater chodzi zarośnięty, ma poważne kłopoty kondycyjne i psychiczne, i nawet piękne kobiety nie robią na nim takiego wrażenia jak kiedyś. Nie tylko działa, ale też myśli, i z każdym upływającym kwadransem filmu coraz dotkliwiej zdaje sobie sprawę, że jest narzędziem instrumentalnie używanym przez przełożonych, a współczesny świat bynajmniej nie jest tak biało-czarny, jak mu się zdawało.
Chwilami można odnieść wrażenie, że ten nowy Bond naczytał się Johna le Carre’a albo zobaczył „Szpiega” z Garym Oldmanem. Czarny charakter Raoul Silva, grany przez Javiera Bardema, też nie jest zwykłym szaleńcem, jak to nieraz w serii bywało, lecz człowiekiem nie bez powodu ogarniętym żądzą zemsty. Będą walczyć z Bondem niczym dwa szczury z opowiadania Silvy o gryzoniach zjadających się w beczce, z której nie ma ucieczki.
To, co powyżej, to tylko zawiązanie akcji; nic więcej powiedzieć nie wolno, o co zresztą apelował dystrybutor przed pokazem prasowym. A na widza czeka naprawdę sporo niespodzianek, także personalnych, bo zadbał o to reżyser Sam Mendes, nagrodzony kiedyś Oscarem za „American Beauty”. Przed końcowymi napisami zrobi się naprawdę melancholijnie, żeby jednak nie powstało wrażenie, że to jakieś kino moralnego niepokoju, odnotujmy, że wielbiciele szybkiej akcji też mają co pooglądać.