Wszechświat Lucasowi odebrany
Recenzja filmu: „Gwiezdne Wojny. Przebudzenie Mocy”, reż. J.J. Abrams
Najważniejszym pytaniem, jakie zadawali sobie fani „Gwiezdnych wojen” przed premierą VII epizodu, było to dotyczące publiczności, dla której stworzono „Przebudzenie Mocy”. Odpowiedź zadowoli tych dojrzalszych, miłośników starej trylogii, dla których Star Wars to przede wszystkim opowieść o Luke’u Skywalkerze i jego ojcu. To właśnie dla starszych fanów J.J. Abrams nakręcił swój film, deklasujący przy okazji wszystkie część sagi wyreżyserowane przez George’a Lucasa.
W warstwie scenariuszowej i wizualnej obraz Abramsa jest hołdem złożonym starej trylogii. W „Przebudzeniu Mocy” niewiele jest scen czy nawet kadrów nienawiązujących w jakiś sposób do trzech pierwszych filmów serii. Fani z radością odnajdą te odniesienia, od kantyny w Mos Eisley po atak na drugą Gwiazdę Śmierci. Rolę łącznika odgrywają też dawni bohaterowie – Leia Organa, Han Solo, Chewbacca, Luke Skywalker (nie przypadkiem wymieniony tu na końcu). Mimo pewnych obaw weterani radzą sobie zaskakująco dobrze. Szczególnie nieco zdystansowany do swojej roli Harrison Ford, potrafiący swój wiek wykorzystać jako aktorski atut, uwiarygodniający postać.
Skoro jesteśmy przy aktorach, warto wspomnieć, że czarujący John Boyega powinien spodobać się nawet protestującym przeciwko jego udziałowi w filmie rasistom, tym bardziej że pierwszoplanową postacią (być może nie tylko w „Przebudzeniu Mocy”) okazała się biała jak śnieg Rey, grana znakomicie przez Daisy Ridley.
„Przebudzenie Mocy” nie ma w sobie nic z radosnego nastroju młodzieżowych filmów, do jakich przyzwyczaiła nas nowa trylogia – nie znajdziemy w nim żadnych dziecięcych bohaterów ani przezabawnych kosmitów (nie, Jar Jar Binks też się nie pojawia, ani jako irytujący safanduła, ani jako Lord Sithów).