Ludzka rzecz, czyli Wstęp do nauki o wiatrach” – taki tytuł nosi jeden z żartobliwych minitraktatów, które znajdziemy w powieści „Ludzka rzecz” Pawła Potoroczyna. Debiut powieściowy dyrektora Instytutu Adama Mickiewicza pojawił się niespodziewanie. Powstawał kilkanaście lat i jest czymś w rodzaju powieści dygresyjnej, w której minieseje i rozważania rozsadzają fabułę.
Rzecz dzieje się w miejscowości Piórkowo w czasie wojny i tuż po niej, ale historie poszczególnych bohaterów sięgają w daleką przeszłość. Mamy oto Smyczka, wagabundę i partyzanta, piękną piekarkę Wandę i pana dziedzica, i księdza, i Żyda (a nawet przechrztę), i rewolucjonistkę. I oczywiście jakichś złych, którzy dręczą Żyda, ale jeszcze bardziej dręczą swoje żony. Czyli są tu wszystkie elementy polskiej wsi przedwojennej.
Jeśli ktoś spodziewałby się rozwoju akcji w postaci pogromu Żydów, to nie jest ta konwencja. Żartobliwie-ironiczny ton narracji prowadzi nas w innym kierunku. Źli jednego dnia ganiają Żyda z widłami, aż musi się chować w kościele, a potem wszyscy razem służą w oddziale partyzanckim. Powieść Potoroczyna jest rzeczą o polskości, ale opowiadaną w konwencji miejscami baśniowej i nie do końca poważnej. Autor potrafi zbudować powieściowy świat, potrafi bawić się językiem. Potrafi też, co rzadkie, stworzyć przekonujące sceny erotyczne. Nie tylko zresztą erotyka jest warta uwagi, ale też przekleństwa – wspaniałą, soczystą, kilkustronicową litanię przekleństw rzuca Żyd przeciwko Hitlerowi.
Jednak ledwo czytelnik zżyje się trochę z bohaterami, już pojawiają się rozmaite minitraktaty – a to o naturze zazdrości, a to o języku, a to o historii.