Tego autora kilku dobrze przyjętych powieści i zbiorów opowiadań nazywano uczniem Marka Nowakowskiego i ten patronat czuje się w kilku fragmentach nowej powieści o przedmieściach wielkiego miasta. Jednak Wojciech Chmielewski idzie własną, bardzo ciekawą pisarską drogą, tworzy realistyczny portret życia podwarszawskiej miejscowości, opisany językiem miejscami uderzająco lapidarnym. Losy kilku rodzin się krzyżują – małżeństwa młodego biznesmena od dywanów, bezrobotnego dziennikarza z żoną pracującą w telewizji i seksownej mężatki, matki trzech synów. Większość wkracza właśnie w smugę cienia, żyje życiem zorganizowanym przez dzieci: odwożenie, zajęcia, usypianie – i czuje narastającą pustkę. To jest wnikliwy portret codzienności, która składa się z drobnych spraw: praca, grill, kawa z przyjaciółką, pożądanie. Poddane rutynie życie i narastającą frustrację przecinają czasem kataklizmy, jak wypadek dziecka, ale życie toczy się dalej. To nie jest portret w krzywym zwierciadle, taki jak „Pary” Johna Updike’a, który pokazywał gry małżeńskie amerykańskiej klasy średniej. Tutaj widzimy zwyczajnych ludzi, z którymi życie rozprawia się okrutnie. Bardzo dobra jest ta perspektywa, która wszystkich traktuje tak samo serio, dobrego księdza i zdradzającego męża, wszyscy są uwikłani w swoim życiu i jakoś nieszczęśliwi. Chmielewski rysuje też wizję przyszłości, w której za kilkadziesiąt lat Polska przyjmuje uchodźców, jest krajem kościołów i minaretów, i ta przyszłość nie jest wcale zła. Jednak ta powieść nie jest próbą zajęcia jakiegoś stanowiska. Zwykłe życie (i śmierć) jest tu najważniejsze, i dobrze.
Wojciech Chmielewski, Belweder gryzie w rękę, Iskry, Warszawa 2017, s. 220