Może potrzebujemy wstrząsów?
Kuba Ziołek o swoich muzycznych fascynacjach
Bartek Chaciński: – Szybko uciekłeś z gali paszportowej, czyżbyś aż tak unikał dziennikarzy i reflektorów?
Kuba Ziołek: – Może to po trosze moje fobie społeczne, poza tym i bez tego wieczór był już dla mnie potwornie stresujący, a chciałem się napić piwa z kolegami, no i iść na koncert, omijając wszystkie pułapki, które mogły na mnie czekać po drodze. Nie omijam za to żadnych koncertów Raphaela Rogińskiego, więc pospieszyłem właśnie za Raphaelem, nominowanym w tej samej kategorii, który tego wieczoru grał w klubie Pardon To Tu. Chociaż oczywiście później rozmawiałem z mediami, ale lokalnie, w Bydgoszczy. No i zaskoczył mnie ostatnio ratownik na basenie, gratulując zdobycia Paszportu POLITYKI.
Z Rogińskim jesteście właściwie konkurentami. Rozwijacie podobne techniki gitarowe – fingerstyle. Chyba nie ma na to polskiego określenia?
Przynajmniej nie znam takiego. Jest arpeggio – ale to też niepolskie. Jestem w tej dziedzinie amatorem – słuchałem paru płyt Johna Fahey i Robbiego Basho i na tym się kończy moja wiedza muzykologiczna z zakresu fingerstyle. Cieszę się natomiast, że wreszcie będziemy współpracować z Raphaelem, zagra z nami pod szyldem Alameda 4. Muzyka się zmieni – to będzie ziemiste, suche brzmienie, bez efektów, esencja rockowego dźwięku.
Na ostatniej płycie Starej Rzeki umieściłeś cytat z „Fiaska” Stanisława Lema o tym, że śmiałe i odważne piękno pojawia się tam, gdzie nie rządzi żaden interes. Credo niezależności artystycznej?
Chodziło mi o coś innego. „Fiasko” Lema opisuje ostatnią misję Pirxa. Trafia na planetę, gdzie nigdy nie było życia, i widzi, że powstały tam najbardziej niesamowite kultury skalne.