Banan znika z twarzy
Wszystko, czego nie chcielibyście wiedzieć o bananach
Gdy obywatele Stanów Zjednoczonych karczowali w latach 60. lasy deszczowe od Gwatemali po Kolumbię, by zakładać tam pierwsze, ogromne plantacje bananów, jeden z historyków pisał: „W tropikach natura pozostawiona sama sobie tworzy wyzbyte z żywności dżungle i miazmatyczne bagna. Banan z hodowli jest jednym ze znaków potęgi, jednym z triumfów człowieka nad naturą”. Jak bardzo się mylił – nie minęło 10 lat, a banany ze sztucznie wytworzonego gatunku Gros Michel zostały przeżarte przez niewidzialnego wroga, z którym wielomilionowe amerykańskie korporacje, odporne na wszystkie inne przeszkody, nie miały wtedy żadnych szans.
Tym arcywrogiem nie były potężne tropikalne cyklony, które niszczą tysiące bananowców i z którymi Gros Michel jakoś sobie radził wcześniej, gdy był hodowany na Jamajce. Mowa o chorobie roślin Panama, czyli o przenoszonych w glebie, na wibramie butów czy na oponach traktorów szczepach grzyba Fusarium oxysporum, przed którymi ten bananowiec nie potrafił się obronić.
Zabójczy grzyb
Amerykańscy plantatorzy najpierw obcinali maczetami żółknące liście, a potem mogli już tylko rozcinać gnijące od środka rośliny. Panama atakowała od korzeni, pozbawiając system naczyniowy bananowców możliwości rozprowadzania do komórek roślin wody. Ich serca, czyli w plantacyjnym żargonie część rośliny wydająca owoce, nie wypuszczały już po ataku nowych zielonkawych kiści.
Ludzie zatrudniani przez potężną wtedy amerykańską firmę United Fruit Company byli bezradni. A Fusarium oxysporum czekał na kolejnego nosiciela i niszczył ogromne plantacje w Ameryce Południowej i Afryce. Gros Michel przetrwał niezaatakowany m.in. w Tajlandii, która dzięki w miarę stabilnemu klimatowi umożliwiała trwający 14 miesięcy czas wydania owoców (nie ma czegoś takiego jak sezon na banany, w stałej wysokiej temperaturze i z dużą ilością wody rośliny są aktywne cały rok).